03.07.2034
Ból... Coś mnie
przygniata. W ustach mam pełno kurzu. Jest ciemno, nic nie widzę. Szukam rękoma
dookoła, nogi mam przysypane gruzem. Odgarniam po omacku cegły. Próbuję
poruszyć nogami. Bolą, ale chyba nic nie złamałem. Wysilam pamięć, co się
stało?? Słyszę jakiś szmer. Ból i ciemność...
04.07.2034
Odzyskuję
świadomość, głowa mi pęka. Chyba oberwałem spadającą cegłą. Muszę się stąd
wydostać.
Wysilam pamięć. Jestem w piwnicy, szedłem po rower i wtedy wszystko
się zatrzęsło.
Wstaję i szukam po
omacku czegoś znajomego. Znajduję włącznik światła. Nie działa. Myślę. Włącznik
po lewej stronie, dwa metry do przodu. Idę potykając się o cegły, lewą ręka
cały czas trzymam się ściany. Ściana się kończy, skręcam, znalazłem schody.
Ostrożnie wspinam się
po walającym się wszędzie gruzie.
W końcu dochodzę do
drzwi, oby tylko... Znajduję klamkę. Tak!! Drzwi otwierają się z oporem, w oczy
uderza mnie fala słonecznego światła...
Rozglądam się po
podwórku. Wszystko wygląda normalnie. Na małym placu stoi kilka samochodów
sąsiadów i mój wysłużony Golf. Przyglądam się kamienicy, na murach widać kilka
pęknięć, na ziemi leżą porozbijane dachówki. Jest gorąco, czuję ogromne
pragnienie, wypluwam resztki pyłu z ust.
Wracam do mieszkania,
jestem głodny i spragniony. Na zastanawianie się przyjdzie jeszcze czas.
Wchodzę na parter.
Drzwi do mojego mieszkania są otwarte na oścież. Ostrożnie wchodzę do środka.
Nikogo nie ma.
Odkręcam kran w kuchni.
Syk i bulgotanie w rurach nie daje nadziei, na ani jedną kroplę wody. Dopijam
wczorajszą herbatę stojącą na stole. Otwieram lodówkę. Znajome światełko w
środku nie zapala się, wnętrze jest ciepłe. Nie ma tego dużo; jedna konserwa i
butelka mojej ulubionej Coli ze Stonki.
Zaspokoiwszy pierwszy
głód i pragnienie badam swoją głowę. Na włosach czuję niewielką ilość
zaschniętej krwi.
Dobrze, to pewnie nic
poważnego. Oglądam ranę w lustrze - nie wygląda groźnie, polewam ją resztką
wody utlenionej z apteczki. Rozglądam się po mieszkaniu. Pojawiło się kilka
niewielkich pęknięć na ścianach, doniczka z uschniętym kwiatem spadła z
parapetu.
Zaczynam analizować
sytuację. Co się wczoraj wydarzyło? Dlaczego nie ma wody i prądu?
Wyglądam przez okno na
główną ulicę. Coś tu nie grało.
Na ulicy stało mnóstwo
aut, nie byłoby to dziwne - w końcu była sobota - gdyby nie fakt, że wszystkie
miały wyłączone silniki i były puste. Nigdzie nie było widać ludzi.
Całość obrazu
dopełniała przejmująca cisza, nie było słychać absolutnie nic...
Zabrałem lornetkę,
wszedłem na ostatnie piętro i wdrapałem się, przez klapę na dach. Do moich uszu
nie docierał żaden, najcichszy nawet dźwięk. Rozejrzałem się dookoła. Lornetka,
którą kupiłem w militarnym jakieś 7-8 lat temu, w końcu do czegoś się przydała.
Dzień był bezwietrzny, tak więc nawet gałęzie drzew zwisały nieruchomo.
W zasięgu wzroku nie
zauważyłem żadnego ruchu. Słupsk zwykle o tej porze był bardzo ruchliwy, tym
bardziej, że rozpoczął się sezon wakacyjny. Część mieszkańców wracała
zwykle o tej porze z Ustki na obiad, a inni jechali w przeciwną stronę, żeby
zakosztować na plaży promieni słonecznych. Wszystko to składało się na
nieziemskie korki. Ulice był zastawione autami, ale te stały w miejscu...
Moje rozmyślania
przerwał trzepot skrzydeł. Mewa przysiadła na przeciwległym krańcu dachu i
zaskrzeczała.
To wszystko nie było
normalne. Na razie nie ma się co zastanawiać, trzeba sprawdzić teren i wybadać
sytuację. Cały gromadzony do tej pory sprzęt w końcu się przyda. Zszedłem do
mieszkania zastanawiając się, co zabrać ze sobą na rekonesans.
Po lewej stronie paska
przymocowałem zestaw codzienny, po prawej nóż. Do plecaka wrzuciłem
stonkową Colę i 24-godzinna rację żywnościową. Założyłem wysłużone Haixy,
wziąłem laskę i ostrożnie wyszedłem na ulicę.
W tej
wszechogarniającej ciszy słychać było tylko moje kroki, mimo tego że starałem
się iść bardzo cicho. Podszedłem do pierwszego z brzegu samochodu. Jego drzwi
były zamknięte, w środku nie było nikogo, jedynie przednie siedzenia pokrywała
cienka warstwa białego nalotu. kluczyki tkwiły w stacyjce. Podobnie wyglądały
inne samochody.
Po drugiej stronie
ulicy znajdowała się główna siedziba banku Żuber, jego drzwi były zamknięte na
głucho, a przez przyciemnianą szybę nie było widać żadnego ruchu.
Nie miałem pojęcia co
się stało, mój niepokój zaczął narastać. Katastrofa chemiczna, atak
terrorystyczny, wirus?? Cholera, chyba nie UFO. Nie to wszystko nie ma sensu.
Otrząsnąłem się z
negatywnych myśli.
Cel podstawowy -
przetrwać. W pierwszej kolejności schronienie i zapasy. Ze schronieniem
nie będzie problemu, wszystkie budynki stoją i nie wydaje się, żeby miały się
pozawalać pomimo widocznych pęknięć na murach.
Żywność. Moje skromne
zapasy starczą mi na góra 4 dni, nie mam wody. Trzeba będzie odwiedzić
najbliższą Stonkę. Na szczęście była o rzut kamieniem od mojej pozycji.
Drzwi wejściowe Stonki
były otwarte. Był to pewnie rodzaj zabezpieczenia na wypadek braku
zasilania (regulowała to chyba nawet jakaś ustawa). Na parkingu, jak zwykle,
stało kilka samochodów. Przez witrynę, oklejoną reklamami, wpadały promienie
słoneczne, oświetlając linię kas, resztę sklepu skrywał złowieszczy półmrok. Z
podręcznego zestawu wyciągnąłem latarkę i wszedłem do środka. Wziąłem stojący w
pobliżu wózek, do którego nikt nie zdążył jeszcze wrzucić zakupów. Uchwyt wózka
pokryty był znajomym białym nalotem...
Musiałem zebrać żywność
o długiem terminie ważności i taką której nie trzeba przechowywać w lodówce czy
zamrażarce. Minąłem półki z owocami i zatrzymałem się przy pieczywie. Chleb i
bułki były już czerstwe. Zgarnąłem z półki kilkanaście opakowań chrupkiego
pieczywa, kilka opakowań kremu czekoladowego, puszki z brzoskwiniami i konserwy
mięsne. Te ostatnie stanowiły większą część zapasów.
Nagle usłyszałem ciche
skrobanie!!! Szybko wyłączyłem latarkę. Laska czy nóż?? Szybka analiza
sytuacji. Między regałami jest mało miejsca więc stanęło na nożu.
Cicho odpiąłem zapięcie
pochwy i wyciągnąłem prawie trzydziestocentymetrowe ostrze. Skrobanie ucichło i
zastąpiło je mlaskanie. Co jest?? Dźwięk dochodził od strony regałów przy
ścianie.
Podkradałem się cicho,
w nos uderzył mnie ostry zapach proszków do prania wymieszany z zapachem psiej
karmy...
Ostrożnie
wychyliłem głowę zza regału. W ledwie oświetlonej alejce spostrzegłem
na podłodze ciemny kształt. Zacisnąłem mocniej palce na rękojeści
noża i włączyłem latarkę...
Kundel spojrzał na
mnie, wyszczerzył kły ale szybko wrócił do jedzenia granulatu z rozdartego
worka. Zdecydowanie za dużo naoglądałem się filmów SF.
Zapakowałem do wózka
jeszcze 6 5-litrowych baniaków z wodą i ruszyłem do wyjścia. Było ok 16:00.
Przejechałem przez linię kas i chciałem opuścić sklep ale przypomniało mi się,
że obok jest przecież apteka, połączona ze Stonką wewnętrznym przejściem.
Zostawiłem koszyk i poszedłem do drzwi. Były otwarte. W środku nie było
oczywiście nikogo. Przeszukałem pobieżnie szuflady i wziąłem kilka opakowań,
znanych mi, środków przeciwbólowych oraz opatrunków. W biurze znalazłem pęk
kluczy. Nie było to pewnie potrzebne, ale zamknąłem główne drzwi i przejście do
Stonki, klucze schowałem do kieszeni.
Dopchanie wózka do
mojej kamienicy nie należało do najłatwiejszych, duże obciążenie sprawiało, że
było trudno nad nim zapanować. Kiedy już udało
mi się dotrzeć na miejsce i poprzenosić wszystko do środka było ok 18: 00. Zamknąłem drzwi i zjadłem co nieco. Byłem zmęczony, a w
głowie kłębiło mi się 1000 rożnych scenariuszy tego co mogło się
stać.
Zasłoniłem okna i
położyłem się na łóżku, w nadziei na to, że uda mi się zasnąć. Na stoliku, pod
ręką, leżał nóż i toporek.
05.07.2034
Noc nie przyniosła mi
ukojenia. Głuchą ciszę przerywało tylko ujadanie i wycie psów. Zasnąłem ok 02:00.
Nie spałem długo, zbudził mnie podmuch chłodnego powietrza z otwartego okna.
Zaraz, zaraz, przecież przed snem pozamykałem wszystkie drzwi i okna...
Rozbudziłem się
momentalnie, naciągnąłem buty i chwyciłem za tomahawk. Cicho się skradając
obszedłem małe mieszkanie, lecz niczego ani nikogo nie znalazłem. Czyżby rozum
płatał mi figle?
Byłem spocony i pokryty
piwnicznym kurzem. Postanowiłem zużyć baniak wody, żeby doprowadzić się do
porządku. W końcu chcąc przetrwać trzeba zapewnić sobie maksimum komfortu -
ktoś mądry pisał tak na jednym z forów survivalowych.
Umyłem się, przemyłem
ranę na głowie świeżą wodą utlenioną, złożyłem czyste ubranie i buty (Demary
rodzimej produkcji, bez szału jeśli chodzi o technologię, ale do tej pory
spisywały nieźle).
Nowy dzień należy
zacząć od porządnego śniadania, a żadne śniadanie nie może się obyć bez kawy.
Kuchenka gazowa oczywiście nie działała. Wyszedłem na podwórko i naciąłem
gałęzi zeschniętego krzaku dzikiego bzu. Drobne gałązki ułożyłem w środku małej
przenośnej kuchenki, którą postawiłem na progu drzwi prowadzących na podwórze.
Rozpaliłem ogień i postawiłem na kuchence metalowy kubek z wodą, już po chwili
delektowałem się smakiem i zapachem gorącej kawy. Zjadłem konserwę, zagryzając
chrupkimi waflami jakiegoś pieczywa oznaczonego popularnym napisem
"Fit".
Odświeżony i syty
czułem się jak nowo narodzony. Musze wyznaczyć sobie teraz jakieś konkretne
cele. Na miejscu nie zostanę, w centrum otoczony wysokimi budynkami nie mogłem
obserwować całego miasta i w razie "W" byłbym zamknięty w potrzasku.
Kto nigdy nie był w
Słupsku musi wiedzieć, że centrum miasta położone znacznie niżej niż jego
obrzeża. Najlepszym punktem widokowym były bloki na ulicy Hubalczyków.
Dodatkowo w pobliży znajdowała się Stonka, Ciastorama i jednostka wojskowa, w
której miałem okazję odbyć służbę zasadniczą .
To były czasy. Nie to
co dzisiaj... Sromota, degrengolada,
nieuctwo, głupota i nieróbstwo toczyły ten kraj niczym rak. Nie było już czuć
szlachetnego, sarmackiego ducha w Narodzie. Ludzie ogłupieni przez media tępym
wzrokiem przypatrywali się rozpadowi naszego kraju. Kler był coraz bardziej
arogancki a politycy w białych rękawiczkach rozdrapywali nasza ojczyznę i
rzucali jej ochłapy na pożarcie tzw. sojusznikom Polski.
Otrząsnąłem się z tych
rozmyślań i zacząłem przygotowania do wymarszu...
Spakowałem do plecaka
trochę jedzenia, 2l wody, podręczną apteczkę, lornetkę i dysk twardy. Na dysku
trzymałem masę poradników, które mogą się przydać. Były to poradniki medyczne,
budowlane, survivalowe elektroniczne, atlasy roślin, słowniki językowe, itp. Do
paska standardowo przypiąłem zestaw codzienny i nóż. Resztę sprzętu
zabezpieczyłem w mieszkaniu. Wziąłem laskę i po dokładnym zamknięciu wszystkich
drzwi ruszyłem w drogę. Była dziewiąta rano.
Na ulicach nie było
żywej duszy. Pomimo bezchmurnego nieba, miłego słonecznego ciepła całe miasto
spowijała aura grozy. Jedno pytanie cały czas nie dawało mi spokoju -
"Gdzie podziali się wszyscy ludzie?" Przeszukałem dokładnie
kilka samochodów. Wszystkie wyglądały tak, jakby kierowcy zatrzymali i
wyłączyli pojazdy, a potem zniknęli. Spróbowałem odpalić jedno z aut, silnik
zaskoczył od razu. Pomruk silnika zabrzmiał nienaturalnie w tej niesamowitej
ciszy, wyłączyłem go natychmiast. Nie chciałem, żeby ktokolwiek lub cokolwiek
wykryło moją obecność. Dopóki się nie zabezpieczę, wolę nie zdradzać swojej
obecności.
Skierowałem się na
wschód, w stronę osiedla na ulicy Hubalczyków. Szedłem bocznymi uliczkami,
unikając otwartych przestrzeni. Poruszałem powoli, uważnie przypatrując się
opuszczonemu miastu. Większość budynków była poznaczona śladami niewielkich
pęknięć, podobnie wyglądały chodniki i ulice.
Celem mojej wędrówki
były cztery strategiczne punkty.
1. Osiedle - z
najwyższych pięter blokowiska, będę miał doskonały widok na całe miasto.
2.Ciastorama - znajdę
tam narzędzia, agregaty prądotwórcze, materiały budowlane i masę innych,
przydatnych rzeczy.
3. Stonka i osiedlowe
sklepiki - zapewnią mi źródło pożywienia.
4. Jednostka wojskowa -
broń, ciężkie pojazdy bojowe, zbiorniki z paliwem i magazyny żywności. Co
prawda nigdy nie prowadziłem BWPa, ale znajdę pewnie jakąś instrukcję.
Zamierzałem zabunkrować
się w tamtej okolicy i czekać na rozwój wypadków.
Na osiedle dotarłem
około południa, wdrapałem się na dach jednego z bloków i przez lornetkę
zacząłem przyglądać się miastu, szukając oznak życia. Po półgodzinnej
obserwacji dałem sobie spokój...
Schowałem lornetkę do
plecaka i wyjąłem prowiant. Zjadłszy opakowanie wafli i konserwę, zacząłem
żałować, że nie wziąłem ze Stonki jakichś słodyczy, włączyło mi się straszne
ssanie na cukier :/ . Postanowiłem naprawić ten błąd następnym razem.
Położyłem się w cieniu
jednego z wylotów kanałów wentylacyjnych. Było ciepło a po niebie powoli
przesuwały się puszyste obłoki, czas zdawał się zatrzymać. Sielankowy nastrój
jednak szybko mnie opuścił.
Trzeba wziąć d... w
troki i brać się do roboty.
Przez właz zszedłem z
dachu na ostatnie, czwarte, piętro bloku. Zacząłem sprawdzać drzwi 3 mieszkań -
wszystkie były zamknięte, na 3 piętrze podobnie. Zszedłem na dół i to samo
zrobiłem w sąsiedniej klatce.. Dopiero w 3 klatce szczęście się do mnie uśmiechnęło.
Na obydwu ostatnich piętrach znalazłem otwarte mieszkania i to tak szczęśliwie,
że jedno znajdowało się dokładnie nad drugim. Obydwa lokale były skromnie, ale
przyzwoicie umeblowane. Na krześle kuchennym, w najwyższym mieszkaniu,
znalazłem ślady znajomego, białego nalotu. Po kilku chwilach poszukiwań
znalazłem klucze do jednych i drugich drzwi. Uśmiechnąłem się do siebie, zrobię
sobie tu doskonałą bazę wypadową. W pierwszej kolejności opróżniłem lodówki i
zamrażarki z żywności, która już zaczęła się psuć i wydawać nieprzyjemny
zapach. Spakowałem wszystko do worka, zamknąłem drzwi do obu mieszkań i
zszedłem na dół. Worek wyrzuciłem do kontenera, znajdującego się za
blokiem.
Skierowałem swoje kroki
w stronę jednostki wojskowej. Po drodze zajrzałem do Ciastoramy. Automatyczne
drzwi marketu były otwarte, w głównym wejściu stały 3 wózki. Dwa z nich były
skierowane w stronę sklepu, a jeden w kierunku wyjścia. Wnętrze skrywały
egipskie ciemności. W słabym świetle latarki ujrzałem kasy i rzędy wysokich regałów.
Podszedłem do jednej z kas i wrzuciłem do plecaka kilka blistrów z bateriami,
do mojej bazarowej latarki. Zacząłem szukać potrzebnych mi narzędzi. Po pół
godzinie wyszedłem zaopatrzony w latarkę czołową, solidną piłkę do metalu i
ciężkie nożyce do cięcia prętów.
Tak wyposażony
podążyłem w stronę JW1872, której główna brama znajdowała się po drugiej
stronie ulicy...
Przeszedłem przez biało
czerwony szlaban i udałem się w stronę mojej byłej "kompanii".
Ogromne metalowe wrota były zamknięte od środka, podobnie jak umieszczone w
nich drzwi. Wynikało z tego, że zdarzenie, podczas którego wszyscy zniknęli,
miało miejsce po 16.00. Po tej godzinie na "kompanii" zostawali tylko
ci którzy mieli dyżur. Było upalne lato więc... Obszedłem budynek i znalazłem
otwarte okno, przez które wrzuciłem do środka cały sprzęt, a na końcu sam
się wdrapałem do pokoju sypialnego. W środku zmieniło się niewiele, zmalała
jedynie ilość "wozów". Podczas mojej służby, w okresie największego
natłoku w środku spało 11 chłopa, w pomieszczeniu 4x4 metry. Teraz w pokoju
stało zaledwie 6 prycz, 4 z nich pokrywał biały nalot. Przeszedłem do pokoju
szkoleniowego, znajdowały się w nim 3 stoliki, kilka krzeseł i biurko z
"grzybem". Na fotelu obok i samym biurku też znalazłem biały pyłek.
Miałem nadzieję, że nie były to resztki dyżurnego. "Kompania"
była połączona z warsztatem oraz dwoma garażami, w których stały nasze
pojazdy. Na półpiętrze było biuro dowódcy. Brakowało tylko kuchni, żeby nasz
oddział byłby całkowicie autonomiczny. Wróciłem do pokoju z otwartym oknem,
zamknąłem je, piłę do metalu i nożyce zostawiłem w "szkoleniowym".
Poszedłem do wrót garażowych. W zamku drzwi wejściowych tkwił solidny
metalowy klucz, pod tym względem nic się nie zmieniło. Wyszedłem z budynku i
zamknąłem solidne drzwi.
Ruszyłem w stronę bramy
wjazdowej, następnie wzdłuż ogrodzenia, uważnie patrząc pod nogi. Po 15
minutach znalazłem to czego szukałem. Leżał w kępce krótkiej trawy, nagrzany od
promieni słonecznych. Mini Beryl z 20-nabojowym magazynkiem, pokryty
czarną matową powłoką . Po obejściu wszystkich posterunków znalazłem ich
jeszcze 6, kolejnych 14 zabrałem z baraku wartowników, wszystkie zaniosłem na
"kompanię". Musiałem wykonać 3 kursy, zanim uporałem się z tym
zadaniem. Ze wszystkich karabinów wyjąłem magazynki, 5 z nich wrzuciłem do
plecaka. 20 karabinków powiązałem sznurkiem, znalezionym w warsztacie i ukryłem
w kanale naprawczym, pod jednym z pojazdów. Pozostałe magazynki umieściłem w
torbie sportowej, któregoś z żołnierzy i schowałem w szafie, w biurze dowódcy.
Zrobiło się późno.
Wziąłem Beryla, plecak i udałem się w drogę powrotną, do mojej kamienicy.
Czując ciężar broni na ramieniu "szyderczym krokiem"
maszerowałem przez miasto. Kiedy dotarłem na miejsce, robiło się już szaro.
Zjadłem kolację, zamknąłem okna, szczelnie zaciągnąłem zasłony i ułożyłem się
do snu.
06.07.2034...
Poranek przywitał mnie
ołowianymi, deszczowymi chmurami. Po wczorajszej pięknej pogodzie, nie było
śladu. Musiałem podjąć decyzję, działać skrycie czy otwarcie i użyć jednego z
samochodów do poruszania się po mieście. Miałem już broń, więc byłem w stanie
przeciwstawić się przed ewentualnemu niebezpieczeństwu. Z drugiej strony
wolałbym się nie ujawniać. Nie wiedziałem kto lub co mi grozi, a zagadkowe
zniknięcie mieszkańców wzbudzało we mnie ciągły niepokój.
Na tych rozmyślaniach
minęło mi śniadanie. Rozejrzałem się po mieszkaniu, zapasów i sprzętu było zbyt
dużo, żeby targać cały ten majdan na Hubalczyków. Postanowiłem zaryzykować i
poszukać samochodu.
W pierwszym momencie
czułem się jak dziecko w sklepie z zabawkami, któremu rodzice obiecali kupić co
tylko sobie wybierze. Szukałem terenówki/SUVa którym mógłbym spokojnie wjechać
w okoliczne bezdroża. Samochód nie mógł być też zbyt skomplikowany
konstrukcyjnie, ponieważ moja znajomość mechaniki kończyła się na umiejętności
wymiany koła i żarówki.
Po godzince znalazłem
autko, które odpowiadało mi w 130%. Niedaleko Brutto, na Tuwima, stała
zgniłozielona, 5-drzwiowa Łada Nina. Niezbyt piękny samochód, rosyjskiej
konstrukcji wydawał się być idealny do moich celów. Cały samochód oblepiony był
naklejkami z jakichś rajdów i zjazdów offroadowych. Na dachu zainstalowany był
spory bagażnik, zespawany z grubych aluminiowych rurek. Tylni i przedni zderzak
zrobione były z solidnych, chromowanych rur. Całego efektu dopełniało wysokie
zawieszenie i szperacze nad przednią szybą. Kluczyk standardowo znalazłem w
stacyjce.
Odpalił od razu. Warkot
silnika częściowo zagłuszał szum wiatru, który od rana targał drzewami. Jako że
ulica była zastawiona innymi samochodami, musiałem podjechać pod kamienicę
chodnikiem. Rozłożyłem tylne siedzenia, zyskałem dzięki temu sporą powierzchnię
bagażową. Do środka wrzuciłem zapasy, natomiast do dachu przywiązałem plecaki i
torby z resztą sprzętu. W związku z tym, że wewnątrz zostało mi sporo
miejsca zdecydowałem się pojechać na małe zakupy do Stonki.
Lawirując między
pozostawionymi autami, cofnąłem pod główne drzwi dyskontu. Włączyłem latarkę
czołową i wszedłem do środka. Przez cały czas nie rozstawałem się z Berylem,
fakt że mogłem go użyć dawał mi względne poczucie bezpieczeństwa. W drzwiach
przywitał mnie zgniłkawy odór rozkładu, mięso i warzywa zaczęły się psuć.
Starałem się w jak najszybszym czasie zapełnić bagażnik konserwami, wodą,
puszkami z owocami i słodyczami. Zostało mi jeszcze trochę miejsca, więc
poszedłem zabrać nieco środków higienicznych.
Wszedłem między regały
z psią karmą i kosmetykami. Coś chlapnęło pod podeszwą buta. W świetle latarki
zobaczyłem, że 2 metry alejki pokryte są krzepnącą krwią i wnętrznościami a
przede mną leżało coś co kiedyś zapewne było średniej wielkości psem.
Karabin automatycznie
znalazł się w moich, spoconych od nagłego przypływu adrenaliny, dłoniach.
Zaklekotał przeładowany zamek.
Wszystkie mięśnie
napięły mi się mimowolnie. Zwiększyłem kąt świecenia i moc latarki.
Nasłuchiwałem. Do moich uszu docierał tylko świst hulającego na zewnątrz
wiatru. Powoli zacząłem się wycofywać. Podeszwy moich butów zostawiały na
posadzce krwawe ślady. Uważnie rozglądałem się na boki. Po długiej chwili,
która ciągnęła się niemiłosiernie, dotarłem do wyjścia. Odwróciłem się w stronę
auta i zamarłem w bezruchu. Obok otwartych drzwi samochodu siedziały dwa
brzydkie pitbulle, ich pyski i sierść umazane były w czerwonej posoce.
Powoli uniosłem karabin
prawą ręką, w tym samym czasie lewa dłoń powoli sięgała do kieszeni, z której
wyjąłem pojemnik z gazem. Wiatr był zbyt silny, żebym mógł go skutecznie użyć.
Zacząłem więc powoli wycofywać się do środka budynku, nie spuszczałem wzroku z
psów. Ich blado niebieskie oczy mroziły moją duszę. W pewnym momencie drgnęły,
podniosły się i zaczęły powoli podążać w moją stronę. Broń i pojemnik z gazem
miałem wymierzony w ich stronę. Większy zaczął szczerzyć kły i warczeć. Byłem
już ok 5 metrów od wejścia, psy znajdowały się w odległości 3 metrów ode mnie.
Wiatr nie stanowił już przeszkody. Wstrzymałem oddech i wcisnąłem rozpylacz. W
stronę psów poleciał rozproszony strumień gazu. Trafiłem bezbłędnie. Pół
sekundy później wystrzeliłem z karabinu. Celowałem w podłogę, przed
zwierzętami. Huk czterech wystrzałów, zwielokrotniony zamkniętą przestrzenią,
mało nie rozerwał mi bębenków.
Nie wiem co było
bardziej skuteczne, gaz czy huk i rozbłyski wystrzałów. Efekt jednak był taki,
że oba psy uciekły czym prędzej, skamląc żałośnie. Otarłem pot z czoła i
wsiadłem do samochodu. Cały drżałem. Musiałem chwilę odczekać, żeby ochłonąć.
Na przedniej szybie pojawiły się pierwsze krople deszczu. Zabezpieczyłem
pakunki na dachu cienką płachta biwakową. Deszcz nie był zbyt intensywny więc,
powinno to wystarczyć zanim dojadę na osiedle.
Po pół godzinie byłem
na miejscu. Deszcz przestał padać i promienie słoneczne zaczęły przebijać się
przez rzednące chmury.
Przeniesienie
zapasów do mieszkania zajęło mi ze 3 godziny. Chodzenie po schodach dawało
nieźle w kość. W przyszłości będę musiał skombinować chociażby jakiś kołowrotek
i zrobić prowizoryczną windę do takich zadań. Po skończonej pracy padłem na
trawnik przed blokiem i rozkoszowałem się chwilą wytchnienia. Było późne
popołudnie. Wszystkie chmury zniknęły i słońce grzało niemiłosiernie. Miałem w
planach zrobić dzisiaj wypad do JW. W cieniu bloku rozpaliłem moją kuchenkę,
zrobiłem sobie herbatę i wrzuciłem co nieco na ząb. Podobno nie ma nic lepszego
na upały, niż gorąca herbata. Podnosi ona temperaturę ciała i nie odczuwa się
tak gorąca, ponadto organizm mniej się poci.
Zabrałem plecak,
karabin i pojechałem do jednostki. Co prawda nie było daleko, ale musiałem
zabrać stamtąd kilka rzeczy. Z "kompanii" wziąłem, zostawione
wcześniej, nożyce i piłkę do metalu. Musiałem odwiedzić dwa miejsca. W
pierwszej kolejności poszedłem na "rozpoznanie". Drzwi budynku były
otwarte, tak więc dostałem się do środka bez problemu. Przeszukiwałem budynek
piętro po piętrze, aż w końcu znalazłem to czego szukałem - solidne metalowe
drzwi "zabezpieczone" plastelinową plombą, alarmem, solidną kłódką i
zwykłym zamkiem. Alarm mnie nie martwił, w końcu nie było prądu. Zerwałem
plombę, i wziąłem się za przecinanie kłódki. Szło opornie, ale brzeszczot piły
stopniowo zagłębiał się w hartowanej stali. Po dłuższej chwili, wzmożonego
wysiłku, kłódka ustąpiła. Na drodze do skarbca stał już tylko zamek, miałem
nadzieję, że mój łomik poradzi sobie z nim bez problemu. Pod naporem mięśni
skobel puścił i drzwi otworzyły się. Moim oczom ukazała się stalowa krata
zamknięta na dwie mniejsze kłódki, nożyce poradziły sobie z nimi beż problemu.
Na zwykłych metalowych
półkach poukładana była broń najróżniejszych rodzajów - pistolety, pistolety
maszynowe, karabiny. Skrzynie ustawione na podłodze, wyładowane były amunicją i
granatami. Jednak mnie najbardziej interesowała metalowa szafa, stojąca w rogu
pomieszczenia. Znowu w ruch poszły nożyce. Po chwili trzymałem w ręce Barret
M82A3, jeden z najpiękniejszych i najskuteczniejszych karabinów snajperskich.
Zacząłem nosić do
samochodu zapasową amunicję do Barretta i Beryla. Dorzuciłem też trochę
granatów, kto wie kiedy mogą się przydać. Na tej pracy zeszły mi kolejne 2
godziny, całe szczęście dni były długie. Kiedy skończyłem pojechałem na
"remontową", po zdjęciu kilku kłódek i przeszukaniu szafek znalazłem
instrukcje obsługi poszczególnych pojazdów, używanych w jednostce. Wrzuciłem
wszystko do auta i pojechałem do "domu". Zaczynało robić się już
późno, więc zaniosłem do mieszkania tylko karabin i granaty. Amunicję
przykryłem płachtą i zostawiłem w bagażniku. Samochód ustawiłem tak, żeby
słońce nie nagrzewało go od samego rana.
Na ciemnym niebie
zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, a spory fragment księżyca oświetlał
wszystko chłodnym blaskiem. Zabrałem stary niemiecki śpiwór i wyszedłem na
ciepły dach, nagrzany popołudniowym słońcem. Postanowiłem tą noc spędzić na
zewnątrz. Nie bałem się, że spadnę, ponieważ całość otoczona była niskim
gzymsem. Zacząłem przyglądać się pogrążonemu w mroku nocy miastu, kiedy na jego
przeciwległym końcu, dostrzegłem mały jasny punkt. Przetarłem oczy i
przyłożyłem do nich lornetkę. W oddali, jasnym blaskiem świeciło małe ognisko.
Nie mogłam w to uwierzyć, oprócz mnie ktoś jeszcze znajdował się w mieście.
Zacząłem się zastanawiać, zostać czy jechać? Kto to może być? Na pewno
człowiek, żadne inne stworzenie nie rozpaliłoby ognia. Wróg czy przyjaciel?
Różne myśli kłębiły mi się w głowie, spojrzałem jeszcze raz przez lornetkę. Nie
znalazłem nic w zasięgu wzroku. Czyżby to przewidzenie? Może ktoś zgasił już
ogień? Długo nie mogłem zasnąć, noc była ciepła i duszna, a koszmarne wizje
targały moją duszą...
07.07.2034...
Śpiwór był mokry od
rosy, otrzepałem go i rozwiesiłem na antenie telewizyjnej, żeby wysechł. W
powietrzu unosiła się delikatna mgła. Nie było możliwości, abym wypatrzył
cokolwiek przez lornetkę. Nie widziałem sensu, żebym jechał szukać śladów po
rzekomym ognisku, ponieważ teren do przeszukania był zbyt rozległy.
Postanowiłem nie używać samochodu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Wczorajsze
odkrycie nie dawało mi spokoju, może było to tylko przewidzenie, ale nie
mogłem mieć pewności.
Zjadłem śniadanie i zająłem
się rozładunkiem auta. Skrzynki z amunicją były ciężkie i praca szła powoli.
Wszystkie zapasy dzieliłem na oba mieszkania. 1/4 całości szła do niższego
mieszkania, a reszta do tego na ostatnim piętrze. Czekała mnie masa pracy,
zresztą jak codziennie, od kiedy wszyscy (chyba wszyscy) zniknęli.
Poszedłem do Ciastoramy
po narzędzia i potrzebne materiały. Po drodze znalazłem dwukołowy wózek, jakim
bezdomni wożą swój dobytek. Wziąłem go ze sobą, o wiele bardziej nadawał się do
przewożenia sprzętu niż wózki z marketów. Ze sklepu zabrałem narzędzia
murarskie, ciesielskie, dwa worki cementu, dużą plastikową balię i kilka
wiader. Potrzebowałem jeszcze piasku i wody. Między blokami znalazłem
piaskownicę. Z wodą było gorzej, mogłem użyć tej ze Stonki ale nie chciałem
marnować zapasów. Wróciłem do Ciastoramy, załadowałem na wózek plastikową, stu
litrową, beczkę i kolejne wiadro. W poszukiwaniu wody wyruszyłem na osiedle
domków jednorodzinnych, znajdujące się po drugiej stronie ul. Hubalczyków. Po
pewnym czasie, znalazłem oczko wodne na jednej z posesji. Napełniłem
beczkę i wróciłem pod "mój" blok.
Wszystkie te zajęcia
zajęły mi całe przedpołudnie. Słońce zaczęło grzać niemiłosiernie. Zostawiłem
wszystko, i schowałem się w cieniu, zacząłem przyrządzać obiad. W starej
wojskowej menażce upichciłem sobie gulasz ze słoika. W trakcie posiłku, zza
budynku wyszedł duży, czarny wilczur. Powoli odłożyłem naczynie i sięgnąłem do
kieszeni po gaz. Cholera - zużyłem wszystko wczoraj. Odbezpieczyłem karabin i
czekałem. Nie chciałem strzelać, po pierwszy szkoda było mi psa, po drugie
wystrzał zdradziłby moją obecność.
Wilczur stał i patrzył,
nie zdradzał oznak agresji. Po chwili zauważyłem, że przypatruje się
opróżnionej do połowy menażce. Zrobiłem kilka kroków w tył. Pies podszedł i
zaczął wyjadać zawartość naczynia, co chwilę zerkając na mnie. Kiedy skończył
odwrócił się i odszedł. Spoconymi dłońmi zabezpieczyłem broń. Zajrzałem do
menażki - była wylizana do czysta. No cóż, będę musiał zadowolić się suchym
prowiantem.
Kiedy już odpocząłem,
zabrałem się do dalszej pracy. Obszedłem oba mieszkania, miały taki sam układ,
ściany i sufit zbudowane były z żelbetonowych płyt. Przebicie się przez sufit
nie wchodziło w grę. Zamierzałem połączyć oba mieszkania i zamurować drzwi w najwyższym.
W razie draki mogłem bronić się na 3 piętrze i ewakuować na 4, a stamtąd na
dach i po linie na dół. Wszystko musiało być przemyślane, w końcu miała to być
moja twierdza.
Narzędzi miałem pod
dostatkiem, ale nie było elektryczności. Mógłbym użyć agregatu prądotwórczego,
był on jednak zbyt głośny, chyba że...
Otworzyłem łomem drzwi
do dwóch kolejnych mieszkań, na ostatnim piętrze. Do jednego z nich zniosłem
wszystkie znalezione materace i obłożyłem nimi okna oraz drzwi w małej kuchni.
Powinno to wyciszyć pracę silnika na tyle że nie będzie go słychać. Do wylotu
spalin zamontowałem długi przewód i jego koniec umieściłem pod okapem
kuchennym, który podłączyłem pod wolne gniazdko. Musiałem jeszcze zdobyć
paliwo. Na parkingu Ciastorasmy stało kilkadziesiąt samochodów. W sklepie
znalazłem małą, ręczną pompkę do paliwa i kilka plastikowych kanistrów -
zabrałem dwa. Rozprułem osłonkę wlewu najbliższego auta i wypompowałem 10
litrów benzyny. Z marketu zabrałem wiertarkę, przedłużacz, solidne haki, do
wkręcenia w ścianę i dwa zwoje liny.
Zamontowałem dwie pary
haków, jedną na dachu, drugą pod parapetem w najwyższym mieszkaniu, tak że obie
pary znajdowały się jedna pod drugą w linii prostej. Z lin uplotłem dwie
drabinki sznurowe, które przymocowałem do haków. W ten sposób mogłem dostać się
z dolnego mieszkania do drugiego, i dalej na dach bloku.
Nadchodził wieczór.
Jutro zamierzałem zająć się zamurowaniem drzwi górnego mieszkania. Zabrałem
prowiant, broń i rozsiadłem się na dachu. Przeżuwając powoli nijaki posiłek,
wpatrywałem się w pogrążające się w mroku miasto. Nie mogłem pozwolić sobie na
sen, musiałem upewnić się czy wczorajsze odkrycie było tylko złudzeniem. Sen
zmorzył mnie około północy. Do tego czasu niczego nie udało mi się
zaobserwować.
Człowiek spał oparty o
komin wentylacyjny. Z mrocznego nieba sfrunął na dach ogromny skrzydlaty
kształt. Wylądował bezszelestnie na dachu. Był wysoki na ponad dwa metry.
Postawą przypominałby człowieka gdyby nie ogromne nietoperze skrzydła, którymi
okrył się jak aksamitnym płaszczem. Jego ciemno-szara skóra pokryta była krótką
miękką sierścią. Poruszał się wyprostowany na dwóch nogach. Palce rąk i stóp
zakończone były długimi, zakrzywionymi szponami. Głowa, zwieńczona spiczastymi
uszami, stanowiła groteskową mieszankę cech ludzkich i małpich. Gdyby komuś
udało się zajrzeć w oczy stworzenia, dojrzałby w nich skrytą, okrutną
inteligencję. Jednak taka osoba nie miałaby szansy, aby podzielić się z
kimkolwiek swoja wiedzą. Szerokie usta okalały wąskie, szare wargi, z pomiędzy
których pobłyskiwały wąskie i ostrze jak brzytwy kły. Zbliżał się do
pogrążonego we śnie człowieka bezszelestnie, nie spieszył się aby nie obudzić
ofiary. Kiedy znalazł się w odległości pozwalającej na atak wbił w pierś
człowieka szponiaste palce i poderwał go do góry...
08.07.2034
Zerwałem się
gwałtownie. Na szczęście był to tylko sen. Naczytałem się za dużo fantastyki.
Po śniadaniu wziąłem się do pracy. Wymontowałem drzwi i futrynę, w górnym
mieszkaniu.
W markecie nie było ani
cegieł ani pustaków, a nie chciałem odpalać samochodu i jechać do składu
budowlanego. Użyłem starych płyt chodnikowych spod bloków oddalonych od ulicy,
które wyrywałem i zwoziłem wózkiem . Najgorsze było wnoszenie płyt na górę,
były strasznie ciężkie, a musiałem mieć ich sporo ponieważ chciałem zamurować
drzwi kładąc je na płasko. W ten sposób powinienem był otrzymać gruby i
wytrzymały mur.
W trakcie obiadu, znowu
pojawił czarny wilczur. Położył się w odległości trzech metrów ode mnie i
czekał. Zostawiłem jedzenie w menażce i jak wczoraj oddaliłem się na bezpieczną
odległość. Nie spuszczałem wzroku z psa ani palca ze spustu. Psina wylizała
naczynie do czysta i odeszła.
Na rozkopywaniu
chodnika i zwożeniu płyt minął mi cały dzień. Wieczorem znowu obserwowałem
miasto, ale nie zauważyłem żadnych śladów niczyjej obecności.
09.07.2034
Od samego rana zacząłem
murować. Skończyłem w południe, krytycznym okiem przyjrzałem się swojemu dziełu
i musiałem stwierdzić że wyszło mi całkiem nieźle. W porze obiadowej znowu
pojawił się czarny wilk. Tym razem podszedł całkiem blisko i położył się obok,
czekając aż zjem. Po dojedzeniu resztek nie odszedł lecz został. Wyglądało na
to, że miałem psa. Ostrożnie sięgnąłem do skórzanej obroży, pies nie
sprzeciwiał się. Na metalowej plakietce widniało wygrawerowane imię -
"Mors" i adres właściciela. Ktoś musiał mieć niezłe poczucie humoru,
żeby tak nazwać psa.
-Chodź, Mors.-
powiedziałem. -Musimy i dla ciebie zorganizować zapas jedzenia.- Po raz
pierwszy od kilku dni miałem się do kogo odezwać. Ciekawe czy ?...
-Zostań. Do nogi.
Leżeć. Siad.- Pies bezbłędnie wykonywał wszystkie polecenia. Musiał być dobrze
wytresowany.
Udaliśmy się do najbliższej
Stonki. Załadowałem na wózek kilka worków psiej karmy i michę na wodę. Po
zawiezieniu tego do mieszkania udaliśmy się do Ciastoramy. Wybrałem trzy
plastikowe zakręcane beczki, w trzech rozmiarach, tak aby każda mieściła się w
następnej, jak Matrioszka. Zabrałem znowu kilka zwojów lin, kilkanaście haków i
solidną kłódkę. Z całym zaopatrzeniem wróciliśmy do "domu". Haki
wkręciłem na każdym z rogów dachu mojego bloku, a z lin skręciłem długą
drabinkę sięgającą od dachu aż do ziemi. Teraz mogłem też ewakuować się
bezpośrednio z dachu, przymocowując drabinkę w dowolnym miejscu. W klapie
wejściowej na dach wywierciłem dwie dziury, tak że mogłem zamknąć ją na kłódkę
od zewnątrz. Kolejne haki wkręciłem w pobliżu jednego z kominów wentylacyjnych
i przymocowałem do nich największą beczkę. Do środka włożyłem dwie kolejne, w
najmniejszej beczce umieściłem zapas jedzenia, amunicji i granatów. Beczki
miały zabezpieczyć zapasy przed wilgocią oraz przed zbyt wysoką temperaturą.
Byłem przygotowany. Mogłem zacząć eksplorację miasta.
Wieczorem znowu
wdrapałem się na dach. Mors spał, w mieszkaniu na 3 piętrze. Jak poprzedniej
nocy, znowu niczego nie zaobserwowałem.
10.07.2034
Wyruszyłem z samego
rana. Dzień zapowiadał się na ciepły i bezwietrzny. Tym razem oprócz standardowego
wyposażenia i broni towarzyszył mi duży, czarny wilczur. Zdecydowałem się na
pieszą wędrówkę. Standardowo starałem się poruszać bocznymi uliczkami, tak aby
być mało widocznym. Pierwszym z celów był sklep rowerowy w centrum
miasta. Chciałem zaopatrzyć się w miarę szybki i cichy środek transportu, rower
nadawał się do tego idealnie. Dotarcie na miejsce zajęło mi 2 godziny, gdyż
musiałem poruszać się ostrożnie.
Drzwi do sklepu były
otwarte. Jako że nie bardzo znam się na rowerach wybrałem najdroższy z
terenowych modeli. Do kompletu dopasowałem dużą przyczepkę turystyczną,
wrzuciłem do niej pompkę, klucze rowerowe i kilka dętek. Zmontowałem wszystko
na ulicy i ruszyłem dalej. Plecak i pochwę z nożami wrzuciłem do
przyczepki, skróciłem pasek karabinu i przerzuciwszy go przez plecy, wsiadłem
na swój nowy nabytek. Jako że lato dopiero się rozpoczynało i będzie
jeszcze cieplej, chciałem zorganizować sobie trochę odpowiednich ubrań.
Rower spisywał się
świetnie, mogłem teraz poruszać się o wiele szybciej. W razie konieczności
mogłem go zostawić i dalej poruszać się pieszo. Mors cały czas mi towarzyszył,
nie oddalał się zbyt daleko, nie szczekał i nie wariował.
Dojechałem do sklepu
sportowego koło słupskiej "starówki". "Zdobiła" ją kolejna
"Stonka", dawniej w tym miejscu mieściło się słynne kino
"Millenium".
Dostałem się do sklepu
bez najmniejszego problemu, przeszedłem przez ladę i wszedłem na zaplecze.
Włączyłem latarkę i mocniej ścisnąłem karabin w dłoniach, nie spodziewałem się
żadnych niespodzianek, ale wolałem być przygotowany. Szukałem bielizny
termicznej. Po pół godzinie znalazłem to czego szukałem. Wziąłem 3 komplety w
największym rozmiarze. Nie zmieniało to jednak faktu, że przy mojej budowie i
tak delikatnie mówiąc była opięta. Nie rozumiem, dlaczego nie robią takiej
bielizny dla "dobrze zbudowanych", tylko dla kolesi o figurze
atletów. Jak ktoś jest solidniejszej budowy, to nie może ćwiczyć w
"profesjonalnym" stroju? Najpierw muszę schudnąć, żeby wbić się w
termiczne kalesony?
Wrzuciłem towar na
przyczepkę i pojechałem na Kopernika, do militarnego. O dziwo drzwi były
zamknięte, obszedłem budynek dookoła i znalazłem tylne wejście, które było
otwarte. Ostrożnie wszedłem do środka. Pierwsze pomieszczenie poprzedzielane
było rzędami półek, z poustawianymi na nich kartonami. Za magazynem znajdowało
się małe pomieszczenie sklepu. Słońce wpadało do środka, przez odsłoniętą
witrynę. Przeszukałem ladę i zlazłem pęk klucz. Wróciłem na zaplecze. W świetle
latarki zacząłem przeszukiwać po kolei wszystkie regały. Wziąłem 3 pary letnich
bojówek, 3 pary krótkich spodenek, kilka koszulek, kapelusz z szerokim rondem,
2 pary letnich trzewików, kilka małych pojemników z gazem pieprzowym.
Dorzuciłem kilka zwojów paracordu i zapakowałem cały majdan na przyczepkę.
Wróciłem do sklepu, zasłoniłem rolety w witrynie, tak żeby z zewnątrz nie było
widać co znajduje się w środku. Upewniłem się że klucze pasują do drzwi
głównych i tylnych, zamknąłem oba wejścia i wsiadłem na rower.
Słońce stało już wysoko
na niebie i prażyło niemiłosiernie, jednak kapelusz chronił twarz przed skwarem
lejącym się z góry. Obciążona przyczepka spowolniła mnie nieco, jednak
odpowiednie dopasowanie przerzutek ułatwiało jazdę. Mors biegł przede mną, nagle
zatrzymał się i zaczął warczeć. Zahamowałem i szybkim ruchem zdjąłem karabin z
pleców. Wilczur rzucił się i wbiegł w bramę najbliższego podwórka, zostawiłem
rower i pobiegłem za nim to, co zobaczyłem przyprawiło mnie o dreszcze.
Podwórko było nieduże,
znajdowała się na nim plastikowa piaskownica, obok niej leżał dziecięcy
rowerek. Na środku podwórza rosła duża rozłożysta wierzba, rzucająca cień na
scenę grozy, której stałem się świadkiem.
Piaskownica zbryzgana
była zakrzepłą, brunatną krwią, nad którą roiło się kłębowisko tłustych much. W
kałuży krwi, leżało coś co było zapewne resztkami ludzkiego ciała. Zwłoki były
poszarpane, a na odsłoniętych kościach widać było ślady ostrych zębów. Ciało
leżało w poprzek piaskownicy, w taki sposób jakby zostało zrzucone z dużej
wysokości. Sugerowały to popękane kości i uszkodzony brzeg piaskownic.
Żołądek skręcił mi się
w spazmatycznym skurczu. Nie wytrzymałem, cała zawartość żołądka wylądowała pod
ścianą domu. Dłuższą chwilę zajęło mi opanowanie nerwów i spazmów żołądka.
Odbezpieczyłem karabin i podszedłem bliżej. Ciało należało do wysokiego, dobrze
zbudowanego mężczyzny. Leżał twarzą do ziemi, a nie miałem ochoty go podnosić.
Spojrzałem do góry, cienkie gałęzie nad ciałem były połamane aż do samego
wierzchołka drzewa. Trup wydawał słodki odór rozkładu, co przy wysokiej
temperaturze powietrza nie było niczym dziwnym. Nie byłem patologiem, ale
wychowałem się na wsi i nie raz miałem okazję natknąć się na zwłoki martwej,
leśnej zwierzyny. Powiedziałbym, że ciało leży tu od 3-4 dni. Wziąłem dwie
foliowe torebki, w które zapakowane były koszulki i nałożyłem je na ręce. Nie
zamierzałem ryzykować zakażenia jakimś paskudztwem. Pobieżnie przeszukałem
ciało i znalazłem brązowy, solidnie wykonany, skórzany portfel.
Przyjrzałem się ziemi
dookoła. Była przesączona krwią. W środku piaskownicy na zbrukanym posoką piasku,
odbite była dwa całkiem wyraźne ślady szponiastych łap... Przypominały
kształtem ludzkie dłonie, jednak w piasku wyraźnie odbite były krawędzie
długich ostrych szponów.
Mimo grzejącego
niemiłosiernie słońca, nagle zrobiło mi się przenikliwe zimno. Skórę pokryła
gęsia skórka, a duszę zmroziło uczucie niepojętego strachu.
Schowałem portfel,
zwołałem cicho psa i wsiadłem na rower. Pospiesznie pojechałem w stronę
"domu". Jechałem jak szalony, byłem na miejscu po 5 minutach. Rower
wraz z zapasami wstawiłem na klatkę schodową. Zabarykadowałem drzwi i pobiegłem
z Morsem do mieszkania. Pozamykałem okna, zaciągnąłem zasłony, zamknąłem drzwi.
W końcu poczułem się w miarę bezpiecznie.
Padłem na kanapę,
poczułem że coś mnie uwiera, wyjąłem z kieszeni skórzany portfel i otworzyłem
go. Na skórze wybity był jakiś symbol, zapewne znak firmowy producenta, było to
podwójne wielkie P otoczone kolistym napisem "HANDMADE LEATHER
SHEATHS"...
Miał na imię Piotr, był
29 letnim kierowcą autobusu, studiował zaocznie. Miał żonę i dwie małe
córeczki, bliźniaczki. Mieszkał na drugim końcu miasta. Znalazłem też kartę
biblioteczną, bankomatową i kilka kart ze stacji benzynowych. W środku
znajdowało się coś jeszcze, stalowa
karta surwivalowa. Dało mi to do myślenia, będę musiał odwiedzić mieszkanie
Piotra, może znajdę coś użytecznego.
Ciekawe jakim cudem się tu znalazł, dlaczego nie zniknął tak jak reszta i jak zginął?? Właściwie jak umarł było oczywiste. Należało zapytać kto, czy też raczej CO go zabiło? Przypomniał mi się sen z przed trzech dni, przebiegł mnie dreszcz, a włosy na karku stanęły dęba. Cokolwiek by to nie było, nie poddamy się tak łatwo. - Prawda Mors? - Pies leżał na podłodze i cały drżał, uszy miał położone po sobie i cicho skomlał.
Wyjrzałem za okno, zaczęło zmierzchać. Horyzont skąpany był w krwawej poświacie zachodzącego Słońca, a połówka wschodzącego księżyca uśmiechała się złowrogo. Niebo we krwi zwiastowało łowy -Wild Hunt, Dziki Gon. To był czas łowcy i zwierzyny.
Nie będę czekał. To ja zdecyduję kto stanie się polującym, a kto ściganym.
Ciekawe jakim cudem się tu znalazł, dlaczego nie zniknął tak jak reszta i jak zginął?? Właściwie jak umarł było oczywiste. Należało zapytać kto, czy też raczej CO go zabiło? Przypomniał mi się sen z przed trzech dni, przebiegł mnie dreszcz, a włosy na karku stanęły dęba. Cokolwiek by to nie było, nie poddamy się tak łatwo. - Prawda Mors? - Pies leżał na podłodze i cały drżał, uszy miał położone po sobie i cicho skomlał.
Wyjrzałem za okno, zaczęło zmierzchać. Horyzont skąpany był w krwawej poświacie zachodzącego Słońca, a połówka wschodzącego księżyca uśmiechała się złowrogo. Niebo we krwi zwiastowało łowy -Wild Hunt, Dziki Gon. To był czas łowcy i zwierzyny.
Nie będę czekał. To ja zdecyduję kto stanie się polującym, a kto ściganym.
Jutro. Jutro się
zacznie.
11.08.2034...
Znowu się nie wyspałem. Do północy obmyślałem plan, a kiedy już zasnąłem targały mną wizje kłów i szponów rozrywających moje ciało. Zjadłem porządny posiłek. Po śniadaniu wniosłem wszystkie, zgromadzone dnia poprzedniego, fanty do mieszkania. Wziąłem rower z przyczepką i podjechałem do Ciastoramy. Zabrałem stamtąd płachtę grubej folii malarskiej, rękawice gumowe i strój ochronny do malowania.
Wróciłem na miejsce masakry. Założyłem ubranie ochronne i zawinąłem ciało w folię. Udało mi się ułożyć ten makabryczny ładunek na wózku i przywiązać go linkami, tak aby nie spadł. Wjechałem do Ciastoramy, rower z ciałem zostawiłem w magazynie i poszedłem do "domu" po cały potrzebny sprzęt. Beryla miałem już ze sobą, wziąłem Barreta, nóż, kilka granatów i zapas żywności oraz wody. Wszystko to złożyłem w jednym z biur Ciastroamy, którego okna wychodziły na parking. Pomieszczenia administracyjne były położone na piętrze, dzięki temu miałem widok na cały parking. Dodatkowo okna zaopatrzone były w szyby weneckie, mogłem więc obserwować sytuację na zewnątrz, samemu pozostając niezauważonym. Pod parapet podsunąłem biurko, tak aby mieć lepsze oparcie dla karabinu. Nóż przytroczyłem do pasa, a Beryla położyłem na stoliku obok. Na jednym z działów sklepu znalazłem wiatrówkę z dolnym naciągiem, na śrut 5,5. Zaniosłem ją, wraz z zapasem amunicji na górę. Stanowisko było już gotowe.
Zszedłem na dół i wyciągnąłem worek z ciałem na środek parkingu. Cuchnęło niemiłosiernie. Otworzyłem pakunek i ułożyłem zwłoki na środku wolnej przestrzeni parkingu. Pod ciałem położyłem 2 grube woreczki wypełnione benzyną, szczelnie zawiązane. Jeden pod szyję, drugi pod brzuch. Przyszła pora na najtrudniejszą część zadania. Między ciało, a worek wsunąłem po jednym granacie i wyjąłem zawleczkę. Zajęło to dużo czasu gdyż musiałem być niezwykle ostrożny.
Szybko się oddaliłem i ulokowałem w biurze. Snajperka stała przygotowana do strzału, a ja obserwowałem teren, aby w razie czego odstraszyć z wiatrówki zabłąkane psy i innych padlinożerców.
Nie czułem się dobrze z tym, że wystawiłem ludzkie ciało na przynętę, ale też okoliczności nie były zwyczajne, a cel uświęca środki.
11.08.2034...
Znowu się nie wyspałem. Do północy obmyślałem plan, a kiedy już zasnąłem targały mną wizje kłów i szponów rozrywających moje ciało. Zjadłem porządny posiłek. Po śniadaniu wniosłem wszystkie, zgromadzone dnia poprzedniego, fanty do mieszkania. Wziąłem rower z przyczepką i podjechałem do Ciastoramy. Zabrałem stamtąd płachtę grubej folii malarskiej, rękawice gumowe i strój ochronny do malowania.
Wróciłem na miejsce masakry. Założyłem ubranie ochronne i zawinąłem ciało w folię. Udało mi się ułożyć ten makabryczny ładunek na wózku i przywiązać go linkami, tak aby nie spadł. Wjechałem do Ciastoramy, rower z ciałem zostawiłem w magazynie i poszedłem do "domu" po cały potrzebny sprzęt. Beryla miałem już ze sobą, wziąłem Barreta, nóż, kilka granatów i zapas żywności oraz wody. Wszystko to złożyłem w jednym z biur Ciastroamy, którego okna wychodziły na parking. Pomieszczenia administracyjne były położone na piętrze, dzięki temu miałem widok na cały parking. Dodatkowo okna zaopatrzone były w szyby weneckie, mogłem więc obserwować sytuację na zewnątrz, samemu pozostając niezauważonym. Pod parapet podsunąłem biurko, tak aby mieć lepsze oparcie dla karabinu. Nóż przytroczyłem do pasa, a Beryla położyłem na stoliku obok. Na jednym z działów sklepu znalazłem wiatrówkę z dolnym naciągiem, na śrut 5,5. Zaniosłem ją, wraz z zapasem amunicji na górę. Stanowisko było już gotowe.
Zszedłem na dół i wyciągnąłem worek z ciałem na środek parkingu. Cuchnęło niemiłosiernie. Otworzyłem pakunek i ułożyłem zwłoki na środku wolnej przestrzeni parkingu. Pod ciałem położyłem 2 grube woreczki wypełnione benzyną, szczelnie zawiązane. Jeden pod szyję, drugi pod brzuch. Przyszła pora na najtrudniejszą część zadania. Między ciało, a worek wsunąłem po jednym granacie i wyjąłem zawleczkę. Zajęło to dużo czasu gdyż musiałem być niezwykle ostrożny.
Szybko się oddaliłem i ulokowałem w biurze. Snajperka stała przygotowana do strzału, a ja obserwowałem teren, aby w razie czego odstraszyć z wiatrówki zabłąkane psy i innych padlinożerców.
Nie czułem się dobrze z tym, że wystawiłem ludzkie ciało na przynętę, ale też okoliczności nie były zwyczajne, a cel uświęca środki.
Pozostało czekać...
Dzień ciągnął się jak
flaki z olejem, na szczęście nie było tak upalnie. Chmury częściowo
przesłaniały Słońce. Siedziałem wygodnie rozparty w fotelu, który przytargałem
z biura jakiegoś kierownika, obserwowałem parking i niebo. Koleś w końcu spadł
z dość wysoka, więc to coś musiało umieć latać. Musiało latać bardzo dobrze i
mieć niezgorsze skrzydła, bo trup przed częściowym zjedzeniem musiał ważyć ok
90-100 kg. Mors leżał pod biurkiem i drzemał. Postawiłem mu michy z wodą i
karmą, żeby nigdzie nie biegał. Kilka razy musiałem przepłoszyć z wiatrówki
kruki, które podlatywały do ciała. Strzelałem tak, żeby je przepłoszyć a nie
zabić. Właściwie to cały dzień minął bez większych rewelacji. Zacząłem się
zastanawiać czy sobie czegoś nie ubzdurałem. Może to przez upały, może mózg mi
się przegrzał? Facet pewnie spadł z drzewa a resztę dokończyły psy.
Zaczynało zmierzchać,
wiatr przegonił chmury i na niebie zaczęły pojawiać się migotające gwiazdy.
Nadchodziła noc, a wraz z nią strach i niepewność. Słońce zaszło już całkiem za
horyzont, cały parking oświetlało tylko srebrne światło gwiazd i księżyca.
Nagle poczułem przenikliwy chłód, dostałem gęsiej skórki. Mors cicho zaskomlał, położyłem mu dłoń na karku, żeby się uspokoił. Powoli i cicho odłożyłem wiatrówkę i przeładowałem Barreta. Na parkingu nic się nie działo, ale czułem, że coś wisi w powietrzu.
Nagle coś delikatnie uderzyło w blaszany dach, słyszałem ciche chrobotanie nad głową. Przymknąłem okno tak, aby jak najbardziej się za nim ukryć, ale jednocześnie mieć widok na przynętę. Wielki cień cicho spłynął z dachu i przysiadł przy zwłokach. Serce mi zamarło.
Był wyższy ode mnie o jakieś 30 cm, miał szczupłe ciało i ogromne skrzydła. Z powodu zbyt małej ilości światła nie zdołałem zaobserwować żadnych szczegółów, tym bardziej że stworzenie było odwrócone do mnie plecami/skrzydłami. Powoli zbliżał się do ciała.
Wiedziałem co za chwilę nastąpi i schowałem głowę pod biurkiem.
Całym budynkiem wstrząsnął potężny wybuch, słychać było odłamki wbijające się w ściany i samochody. Czym prędzej wypełzłem spod biurka i złapałem za karabin. Moim oczom ukazał się istny danse macabre.
Ciało praktycznie zniknęło, a to co zostało dopalało się w kłębach gryzącego dymu. Obok, w jasno migoczących płomieniach, groteskowo tańczył płonący stwór. Wił się i skręcał w makabrycznym balecie, jednocześnie wydając wysokie, piskliwe dźwięki. Podniosłem Barreta i wycelowałem, nie spieszyłem się.
Padł strzał, stwór padł na kolana ... jednak podniósł się.
Odwrócił głowę w moja stronę. Oczy miał już wypalone i w moim kierunku spoglądały puste oczodoły.
Strzeliłem jeszcze kilka razy. Ręce trzęsły mi się podczas repetowania. Rzuciłem snajperkę i złapałem Beryla, tryb ognia ustawiłem od razu na serię. Stwór powoli szedł w stronę budynku, powłóczył nogami ale szedł, uparcie i nieubłaganie. Wycelowałem w jego nogi i nacisnąłem spust. Seria pocisków kalibru 5,56 przeorała poczwarę od dołu do góry. Zwolniłem spust dopiero kiedy uświadomiłem sobie, że magazynek jest już pusty. Stwór chwiał się jeszcze kilka sekund na nogach i upadł. Dookoła roztaczał się odór palonego mięsa.
Podpiąłem nowy magazynek do Beryla, Barreta zarzuciłem na plecy i zszedłem na dół. Cały się trząsłem. Mors po cichu sunął za mną. Włączyłem czołówkę i wyszedłem na parking. Broń trzymałem odbezpieczoną i ustawioną na AUTO. Po ciele człowieka nie zostało nawet śladu, za to stwór palił się cały czas. Pod strzępami zwęglonej skóry widać było ścięgna i węzły zbitych mięśni.
Podszedłem jeszcze bliżej, wycelowałem w głowę bestii i posłałem serię 4-5 pocisków. Ot tak żeby mieć pewność.
Zostawiłem dogasający zewłok na pastwę zwierząt i wróciłem do mieszkania. Musiałem odpocząć i pomyśleć.
Nagle poczułem przenikliwy chłód, dostałem gęsiej skórki. Mors cicho zaskomlał, położyłem mu dłoń na karku, żeby się uspokoił. Powoli i cicho odłożyłem wiatrówkę i przeładowałem Barreta. Na parkingu nic się nie działo, ale czułem, że coś wisi w powietrzu.
Nagle coś delikatnie uderzyło w blaszany dach, słyszałem ciche chrobotanie nad głową. Przymknąłem okno tak, aby jak najbardziej się za nim ukryć, ale jednocześnie mieć widok na przynętę. Wielki cień cicho spłynął z dachu i przysiadł przy zwłokach. Serce mi zamarło.
Był wyższy ode mnie o jakieś 30 cm, miał szczupłe ciało i ogromne skrzydła. Z powodu zbyt małej ilości światła nie zdołałem zaobserwować żadnych szczegółów, tym bardziej że stworzenie było odwrócone do mnie plecami/skrzydłami. Powoli zbliżał się do ciała.
Wiedziałem co za chwilę nastąpi i schowałem głowę pod biurkiem.
Całym budynkiem wstrząsnął potężny wybuch, słychać było odłamki wbijające się w ściany i samochody. Czym prędzej wypełzłem spod biurka i złapałem za karabin. Moim oczom ukazał się istny danse macabre.
Ciało praktycznie zniknęło, a to co zostało dopalało się w kłębach gryzącego dymu. Obok, w jasno migoczących płomieniach, groteskowo tańczył płonący stwór. Wił się i skręcał w makabrycznym balecie, jednocześnie wydając wysokie, piskliwe dźwięki. Podniosłem Barreta i wycelowałem, nie spieszyłem się.
Padł strzał, stwór padł na kolana ... jednak podniósł się.
Odwrócił głowę w moja stronę. Oczy miał już wypalone i w moim kierunku spoglądały puste oczodoły.
Strzeliłem jeszcze kilka razy. Ręce trzęsły mi się podczas repetowania. Rzuciłem snajperkę i złapałem Beryla, tryb ognia ustawiłem od razu na serię. Stwór powoli szedł w stronę budynku, powłóczył nogami ale szedł, uparcie i nieubłaganie. Wycelowałem w jego nogi i nacisnąłem spust. Seria pocisków kalibru 5,56 przeorała poczwarę od dołu do góry. Zwolniłem spust dopiero kiedy uświadomiłem sobie, że magazynek jest już pusty. Stwór chwiał się jeszcze kilka sekund na nogach i upadł. Dookoła roztaczał się odór palonego mięsa.
Podpiąłem nowy magazynek do Beryla, Barreta zarzuciłem na plecy i zszedłem na dół. Cały się trząsłem. Mors po cichu sunął za mną. Włączyłem czołówkę i wyszedłem na parking. Broń trzymałem odbezpieczoną i ustawioną na AUTO. Po ciele człowieka nie zostało nawet śladu, za to stwór palił się cały czas. Pod strzępami zwęglonej skóry widać było ścięgna i węzły zbitych mięśni.
Podszedłem jeszcze bliżej, wycelowałem w głowę bestii i posłałem serię 4-5 pocisków. Ot tak żeby mieć pewność.
Zostawiłem dogasający zewłok na pastwę zwierząt i wróciłem do mieszkania. Musiałem odpocząć i pomyśleć.
Spałem do południa,
jednak nie wypocząłem. Moich myśli nie zaprzątał latający stwór, cała sytuacja
była już na tyle niewiarygodna, że nic już nie było w stanie mnie zdziwić.
Zastanawiałem się nad wprowadzeniem kolejnych środków bezpieczeństwa. Musiałem
opracować plan na najbliższe dni. Jedna kryjówka to za mało, musiałem
wyznaczyć kilka miejsc i zaopatrzyć je w żywność broń i całą resztę potrzebnego
szpeju. Potrzebowałem też kilku opcji ucieczki. Kierunek był jasny, udam się w
stronę rodzinnego domu, na wieś niedaleko stolicy kociewia. Musiałem opracować
i przygotować odpowiednie środki. Czekała mnie masa roboty i nauki. Jedną z
opcji ucieczki był wojskowy BWP-40. Bojowy Wóz Piechoty powinien zapewnić mi
znaczną ochronę pod stosunkowo grubym pancerzem. W miarę duża prędkość (jak na
wóz opancerzony) i działko na obrotowej wierzy zapewniały dodatkowe bonusy.
Wszystko to i jeszcze kilka innych rzeczy będę musiał w jak najkrótszym czasie
załatwić.
Zagwizdałem na Morsa i
poszedłem na parking. Po stworze została kupka ciemnych zgliszczy. Rozgarnąłem
je czubkiem buta. W promieniach zachodzącego słońca coś błysnęło. Podniosłem z
pomiędzy szczątków dwie owalne blaszki, połączone łańcuszkiem. Przetarłem jedną
z nich. W nierdzewnej blaszce wyryty był Orzeł Biały z dopiskiem POLSKIE SIŁY
ZBROJNE oraz imię, nazwisko, PESEL i grupa krwi. Był to nieśmiertelnik
żołnierza polskiego lub stylizowana na oryginał pamiątka. Co robił wśród
szczątków, kim był właściciel? Tego mogłem się tylko domyślać. Podejrzewam, że
właściciela nie spotkało nic dobrego.
Tknęła mnie pewna myśl,
właściwie powinienem był zrobić to już dawno. Wyjąłem telefon, który cały czas
bezużytecznie nosiłem ze sobą. Był to jeden z tych odpornych na wstrząsy i
wodoodpornych wynalazków. W sumie spisywał się nieźle, był faktycznie odporny i
długo trzymała w nim bateria. Wybrałem nr 112. Żadnego odzewu, w sumie nie
liczyłem na wiele. Odpaliłem nawigację, po dłuższej chwili aparat połączył się
z satelitą i pokazał moje położenie na mapie. Chociaż na coś się to przyda.
Satelity GPS zasilane były bateriami słonecznymi wiec nie powinno być problemu
z ich niedostępnością.
Korzystając z okazji
poszedłem do Ciastoramy. Oczywiście nie rozstawałem się z bronią, którą
nauczyłem się nosić cały czas ze sobą. Pod główną bramę sklepu wytargałem
interesujący mnie sprzęt - spawarkę, przyczepkę samochodową, hak i kilka
grubych, stalowych kątowników. Przydadzą się, kiedy uda mi się nauczyć obsługi
BWPa, w którym miałem zamiar wprowadzić kilka modyfikacji.
Wróciłem do kryjówki i
zagłębiłem się w lekturze instrukcji mojego przyszłego środka
transportu. Lektura wojskowej instrukcji była nudna, a ja byłem okrutnie
zmęczony, że zasnąłem po niecałych 15 minutach. Obudził mnie dziwny zapach i
uczucie wilgoci na twarzy.
- Mors, przestań.-
odsunąłem psa, który lizał mnie po twarzy, zwierzak zaczął skamleć i krążyć w
kółko.
- Wybacz piesku,
zupełnie zapomniałem. - Wlałem mu świeżej wody do miski i otworzyłem puszkę
karmy. Sobie przyrządziłem gorącą kawę i podgrzałem puchę z bliżej nie określoną
zwartością, chyba jakieś klopsiki.
- Dobra koniec
opierdalania się. Mors! Pilnuj! - Zostawiłem psa i wyszedłem na dach. Słońce
świeciło intensywnie, ale upał łagodził delikatny wiaterek. Pierwszym
priorytetem było zorganizowanie kilku dodatkowych kryjówek z zapasami broni,
amunicji, jedzenia, wody i leków. Dodatkowo każdą kryjówkę chciałem zaopatrzyć
w sprawne i zatankowane auto, tak więc postanowiłem skupić się na szukaniu
domków jednorodzinnych z garażami. Zdecydowałem utworzyć 3 takie miejsca, w skrajnych
częściach miasta. W pierwszej kolejności zamierzałem udać się w stronę stadionu
650-lecia. Zszedłem do mieszkania, zabrałem dodatkowa amunicję i trochę
prowiantu.
- Do nogi. - zawołałem
psa, zabezpieczyłem drzwi i wyszliśmy na zewnątrz szukać transportu. Na
parkingu nie było sensu szukać, gdyż prawie wszystkie auta pozbawione były
kluczyków, musiałem szukać na ulicy. Wolałbym auto terenowe, ale nie będę
wybrzydzał, zawsze moge je wymienić na inne.
Przeszliśmy kawałek
wzdłuż ulicy, na rondzie stał przyzwoity Golf ósemka. Wpuściłem Morsa na tylne
siedzenie, karabin położyłem na miejscu pasażera i ruszyliśmy w drogę. W
pierwszej kolejności zabrałem z Ciastorasmy 4 puste kanistry, później
pojechaliśmy do apteki. Zabrałem z niej podstawowe przybory i lekarstwa,
bacznie sprawdzając warunki przechowywania oraz terminy ważności. Po drodze
zajechałem na stację benzynową, żeby zatankować auto i kanistry do pełna. Przez
cały ten czas bacznie obserwowałem otocznie i niebo. Byłem jeszcze
podenerwowany ostatnimi wydarzeniami, pies chyba wyczuwał mój nastrój, bo cały
czas kręcił się nerwowo.
Ruszyłem dalej, podczas
jazdy cichy pomruk silnika wydawał mi się łoskotem skalnej lawiny i cały czas
sprawdzałem czy karabin leży w zasięgu ręki. Dojechałem do ulicy Owocowej.
Kryjówka na obrzeżach
miasta pozwalała na szybkie opuszczenie jego granic i ucieczkę w mniej
cywilizowane rejony. Dojechałem do siedziby Pino Nosi (producenta odzieży
ochronnej). Na parkingu stało kilkadziesiąt aut, w tym nowy, zadbany i
błyszczący Hummer H7. Zawsze o takim marzyłem; kanciasta sylwetka, ogromny
silnik, zawieszenie dzięki któremu był w stanie pokonać niemal każdą trasę.
Oczywiście auto było zamknięte. Do kogo mógł należeć najdroższy samochód na
parkingu? Zapewne do szefa firmy.
Wziąłem nóż i karabin,
zamknąłem auto i wszedłem do biur zakładu. Czujny Mors dreptał u mojego boku.
Weszliśmy do budynku mieszczącego biura zakładu. Szeroki korytarz doprowadził
mnie do gabinetu szefa. Drzwi były zamknięte od środka. Nie chciałem robić
hałasu więc naparłem na nie całą masą ciała, zamek zatrzeszczał, ale nie
ustąpił. Spróbowałem raz jeszcze, z podobnym rezultatem. Odłożyłem karabin,
wziąłem mały rozpęd i uderzyłem barkiem w płytę drzwi. Metalowe gniazdo zamka
wygięło się i rygiel wyskoczył z cichym trzaskiem.
Natychmiast podniosłem
karabin, odbezpieczyłem go i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Rolety wielkich
okien były zaciągnięte, przez co w środku było dość ciemno. Błysnęła latarka, w
środku nie było nikogo. Odsłoniłem rolety i zacząłem przeszukiwać biuro. Było
ono urządzone minimalistycznie. Większość powierzchni zajmowało wielkie
biurko, zrobione ze stali nierdzewnej i tafli grubego szkła. Na skórzanym
fotelu leżała kupka białego pyłu. Druga gromadka proszku leżała pod biurkiem.
Ciekawe.
Otwierałem po kolei
wszystkie szuflady biurka i przeszukiwałem je, aż znalazłem to czego szukałem.
Kluczyki z doczepioną, srebrną literą H. Mam nadzieję, że to właściwe.
Wśród porozrzucanych
dokumentów moją uwagę przykuła ciemno-niebieska teczka, oznaczona napisem
"ARKA 2000". Z ciekawości zajrzałem do środka, były to plany maski
ochronnej dla armii. Nie rozumiałem większości tego naukowego bełkotu, ale z
dokumentów wynikało, że maska jest wykonana z niesamowicie odpornych
materiałów, a jej filtry są w stanie zatrzymać każdy rodzaj skażenia ABC.
Dobrze byłoby się zaopatrzyć w coś takiego. Po raz ostatni spojrzałem na dwie
gromadki pyłu i opuściłem biuro.
Dzięki oznaczeniom na
ścianach korytarzy dotarłem do działu badawczego, przeszklone drzwi były
szczelnie zamknięte. Wolałem nie ryzykować uszkodzenia barku, więc rozejrzałem
się po pobliskich pomieszczeniach. W jednym z przejść, znalazłem wiszący na
ścianie topór strażacki. Zabrałem go i wróciłem do drzwi działu naukowego.
Topór z brzękiem wbił się w szparę między skrzydłami drzwi. Uderzyłem kilka
razy i użyłem trzonka jako dźwigni. W końcu drzwi puściły. Zacząłem
przeszukiwać pomieszczenie. W świetle latarki dojrzałem szafkę opatrzoną
napisem "PROTOTYPY". Po kilku uderzeniach toporem zamek puścił. W
środku znalazłem metalową skrzynkę z opisem "ARKA 2000", zabrałem ją
i wyszedłem na parking.
Pogoda uległa
gwałtownej zmianie. Pogodne do tej pory niebo przysłoniły ołowiane chmury,
które nie pozwalały przebić się promieniom słonecznym. Porywy chłodnego wiatru
wzbijały kłęby piasku i kurzu. Drzewa szumiały złowrogo, a całego obrazu
dopełniały krążące po niebie ptaki. Nadciągała burza. Można się było tego
spodziewać, po tak długim okresie upałów. Jednak to co się zbliżało nie było
zwykłym zjawiskiem atmosferycznym. Widziałem coś takiego jeden raz w swoim
życiu, ale to było dawno temu, w całkiem innym miejscu. Miejscu w którym takie
zjawiska były czymś "normalnym".
Wilczur z podkulonym
ogonem skomlał cicho i trząsł się.
23.04.2021 PRYPEĆ
Przekrzywiony
znak "Припять" (Pripyat') informował nas o osiągnięciu celu
podróży. Była nas czwórka, czterech nieznanych sobie ludzi spełniających swoje
młodzieńcze marzenie o wycieczce do Zony. Towarzyszyło nam sześciu
"opiekunów", przewodników wycieczki i zarazem ochroniarzy. Ubrani
byli w wojskowe ciuchy, kamizelki taktyczne, na głowach nosili kevlarowe hełmy.
Każdy miał zmodyfikowaną wersję Kałasznikowa. Nie odzywali się często, tylko
wtedy kiedy musieli przekazać nam coś ważnego używali łamanej angielszczyzny.
Między sobą porozumiewali się po rosyjsku.
Po
2014 roku wchłonięcie Ukrainy przez Federację Rosyjską było przesądzane. Plan
Srutina opierał się na jednym - na braku porozumienia między państwami UE i
USA. Jak to mówi stare ludowe powiedzenie "Każdy sobie rzepkę
skrobie". Sytuacja na Ukrainie stała się już tak niestabilna, że
głównodowodzący Wszech-Matki Rosiji mógł wkroczyć do kraju z "misja
pokojową". Oczywiście podniosły się głosy oburzenia, grożono sankcjami, a
nawet wyrażono głębokie zaniepokojenie. Jak się można było spodziewać na
gadaniu się skończyło. Misja pokojowa przekształciła się w misję
stabilizacyjna, przeprowadzono demokratyczne wybory i tym sposobem Ukraina
przyłączyła się do Federacji. Nie minęło dużo czasu kiedy podobny scenariusz
powtórzył się na Białorusi, Litwie, Łotwie i Estonii. Pogarszająca się sytuacja
gospodarcza w tych krajach połączona ze społecznym niezadowoleniem,
nieuchronnie prowadziły do zamieszek i rozruchów, a to z kolei powodowało
"osłabienie stabilizacji" na wschodniej granicy Europy, dzięki czemu
Srutin mógł przeprowadzać kolejne misje stabilizacyjne.
Sytuacja
stawała się niezwykle groźna. W końcu na podstawie porozumienia w Mławie Polska
stała się prawdziwą tarczą zachodu. Pompowane z USA pieniądze oraz szereg
przeprowadzonych reform doprowadziły do wzrostu stabilizacji gospodarczej i
umocnienia pozycji militarnej naszego Kraju. Na Granicy wschodniej
rozmieszczone zostały garnizony z żołnierzami amerykańskimi, oficjalnie były to
sanatoria wypoczynkowe dla weteranów wracających z misji zagranicznych. Że niby
mikroklimat odpowiedni czy inne bzdury. Sytuacja ustabilizowała się, relacje
zagraniczne ociepliły, rządy pozmieniały, ale odrobina nieufności w dalszym
ciągu skrywała się w ludzkiej podświadomości.
Najtrudniejszym,
w zorganizowaniu wyprawy, okazało się oczywiście zdobycie pozwolenia od władz
federacji, ale po roku starań i przygotowań byłem na miejscu. Wjechaliśmy
od północnej strony. Wojskowy Kamaz pewnie przemieszał się wzdłuż opuszczonych,
zrujnowanych zabudowań. Zatrzymaliśmy się przed sporym budynkiem, opatrzonym
napisem Дом культуры "Энергетика" (Dom kul'tury
"Energetika").
- Убирайся,
собирая (Ubiraysya , sobiraya) - Zeskoczyliśmy z paki.
- Все
внимание (Vse vnimaniye) - Szybko ustawiliśmy się w szeregu.
Cała
nasza czwórka podpisała odpowiednie kontrakty. Zobowiązaliśmy
się podporządkować opiekującym się nami przewodnikom
i wykonywać ich polecenia. Co więcej zrzekliśmy się
jakichkolwiek roszczeń w przypadku odniesienia kontuzji, urazów
a nawet śmierci. Na kostki założono nam nadajniki GPS, aby nasi
"przewodnicy" mogli w każdej chwili nas namierzyć. Dostaliśmy za to,
dwa pełne dni nieograniczonej swobody w poruszaniu się po wyznaczonym terenie
Prypeci.
Każdy
otrzymał również krótkofalówkę, licznik promieniowania i pakiet
leków anty-radiacyjnych. Co prawda zagrożenie skażeniem minęło podobno
całkowicie, ale ostrożności nigdy za wiele.
Panowie
mundurowi skwapliwie zrzucali z ciężarówki nasze pakunki, które
wcześniej zostały oczywiście dokładnie sprawdzone i
opieczętowane. Ta sama procedura czekała nas również przed wyjazdem. Zabrałem
rzeczy najpotrzebniejsze - śpiwór, ubrania, pożywienie i wodę. Noża nie
pozwolono mi zabrać, musiałem zadowolić się Vickiem.
- Это
8:00 утра, у вас есть 48 часов. Мы встречаемся в этом месте. (Eto 8:00
utra, u vas yest' 48 chasov . My vstrechayemsya v etom meste.) - Powiedział
jeden z "opiekunów".
-
Помните, что у нас есть глаза на вас. Не превышайте установленные лимиты.
(Pomnite, chto u nas yest' glaza na vas. Ne prevyshayte ustanovlennyye limity.)
- Dodał drugi. Zostawili nas i zaczęli rozbijać swój obóz.
Wziąłem
swój plecak i ruszyłem w miasto.
...23.04.2021 PRYPEĆ...
Wyjazd
miał się odbyć w wakacje, ale w związku z jakimiś nieporozumieniami na wyższych
szczeblach termin musiał zostać przesunięty. Mało istotne, w końcu byłem na
miejscu. Dzień był wyjątkowo słoneczny, po niebie płynęło tylko kilka
delikatnych obłoczków, temperatura dochodziła do 18 stopni.
Pierwszym,
obowiązkowym punktem był park i wesołe miasteczko. Diabelski młyn to chyba
najbardziej rozpoznawalna wizytówka Prypeci. Niedaleko wielkiego koła, stali moi
współtowarzysze podróży i cykali sobie fotki. Nie wziąłem ze sobą aparatu, nie
chciałem robić zdjęć, żeby wrzucać je później na FB. Chciałem zwyczajnie
zobaczyć to miejsce i wchłonąć jego klimat.
Snułem
się po ruinach miasta i zaglądałem we wszystkie możliwe zakamarki. Obejrzałem
stadion, szkołę i przedszkole. Wszystko było szare, porastające nieubłaganą
zielenią. Matka natura odbierała to, co kiedyś należało do niej. Na tych
wędrówkach zeszło mi do popołudnia. Zgłodniałem, więc zatrzymałem się w murach
szkoły nr 3. Wyjąłem prowiant i kuchenkę gazową, która udało mi się wygrać
przed samym wyjazdem. Miałem okazję ją przetestować w warunkach polowych.
Płomienie szybko podgrzały wodę w garnku, która zaczęła wesoło bulgotać. Zalałem
pojemnik z liofilizowanym strogonowem i po chwili cieszyłem się przyzwoitym
posiłkiem. Kiedy zacząłem się pakować po obiedzie, coś się zmieniło.
Niebo
gwałtownie pociemniało, zaczęły je przysłaniać ciemne, ołowiane chmury.
Wrzuciłem cały sprzęt do plecaka i ruszyłem w stronę palcu głównego.
- Мы
все сразу вернуться. (My vse srazu vernut'sya .) - Przyspieszyłem kroku. Mimo,
iż chmury zasnuwały całe niebo nie było słychać żadnego podmuchu
wiatru, rośliny stały nieruchomo, jakby zamrożone. Zacząłem biec.
Czterech
wojskowych właśnie skończyło składać, dopiero co rozłożony obóz.
Dwaj pozostali siedzieli w szoferce i próbowali nawiązać z
kimś łączność przez radio. Po chwili przybiegli trzej pozostali
turyści.
-
Co się dzieje?!!- Zapytał jeden z nich, łamaną angielszczyzną. Jeden
z "opiekunów" bez słowa wskazał na gęstniejące chmury i na samochód.
Nikomu nie trzeba było powtarzać. Wrzuciliśmy nasze rzeczy na pakę i
wskoczyliśmy do auta. Jeden z szoferów zaklął siarczyście i
uderzył pięścią w milcząca radiostację.
Ruszyliśmy
gwałtownie i szybko mijaliśmy kolejne budynki. Siedziałem z tyłu, na przeciw
jednego z "opiekunów". W pewnym momencie jego twarz przeciął
zwierzęcy grymas, oczy zwęziły się a on sam skoczył na mnie, wyciągając ręce w
kierunku gardła. Chciałem wykonać unik, ale ograniczona ilość miejsca
i życiowy pech (a może raczej szczęście) spowodowały, że obaj wypadliśmy z
ciężarówki. Wylądowałem na napastniku, który niemiłosiernie uderzył plecami w
asfalt. Odturlałem się i stałem się świadkiem niezwykłego
zjawiska.
Znajdowaliśmy
się na granicy miejscowości, w pobliżu laboratorium. Ciężarówka
gwałtownie zahamowała i stanęła w miejscu, ale po ułamku sekundy
zaczęła znowu się oddalać. Koła nie obracały się, a auto przemieszczało się w
stronę budynku laboratorium. W momencie zetknięcia ze słupem latarni, auto
zostało zgniecione przez niewidzialną siłę. Wyglądało to tak
jakby ogromna niewidzialna ręka z dziecinną łatwością miażdżyła starą zabawkę.
W pewnym momencie szczątki implodowały i zniknęły. Przerażający huk
rozdarł nieprzeniknioną ciszę, w powietrzu zafalowało i rozniósł się zapach
ozonu.
Usłyszałem
szmer i gwałtownie się odwróciłem. Żołnierz stał już na nogach, patrzył na mnie
wodnistymi oczyma, wydawał dziwny świszczący dźwięk. Rzucił się na mnie, złapał
mocno za poły kurtki, otworzył usta... Z pomiędzy jego warg wysunął się język.
Nie, nie język, tylko skręcająca się i wijąca ohydna macka, która zaczęła
owijać mi się dookoła szyi. Zacząłem tracić powietrze, szarpałem się i
próbowałem oswobodzić, ale nadaremnie. Stwór trzymał mocno. Prawą dłonią
wymacałem rękojeść noża, przymocowanego do kamizeli napastnika. Szarpnąłem i
ciąłem na odlew. Ucisk na szyi zelżał, a z ohydnej macki polała się zielona
posoka. Nie czekałem. Uderzyłem barkiem w korpus i przewróciłem napastnika na
ziemię. Poprawiłem kopnięciem w głowę i z całej siły uderzyłem tyłem rękojeści
w czaszkę. Kość chrupnęła, odwróciłem nóż w dłoni i wbiłem ostrze z całej siły
w miejsce poprzedniego uderzenia. Wszedł prawie po jelec.
Padłem
na ziemię obok dogorywającego truchła. Cały drżałem. Co się do cholery stało??
Kopnąłem leżące ciało, nie poruszał się. Rozejrzałem się dookoła. Nieopodal
leżał mój plecak, musiał wypaść z ciężarówki podczas mojego upadku. Zarzuciłem
go na plecy i wróciłem do zwłok. Nie znalazłem przy nich nic przydatnego;
dokumenty, zniszczone radio i bezużyteczną amunicję (broń została w
ciężarówce). Nic oprócz wystającego z czaszki noża. Oparłem jedną nogę na
klatce piersiowej i wyszarpnąłem ponad 7 calowe ostrze. Ruscy może nie mieli
dobrych układów z amerykanami, ale ten towarzysz nie pogardził dobrym jankeskim
ostrzem. Ka-Bar US Army to klasyk. Solidna konstrukcja umożliwiająca
walkę, sprawdzająca się przy ciężkich pracach obozowych jak i przy
delikatniejszych zadaniach. Zawsze chciałem mieć takiego. Odpiąłem pochwę od
zwłok i przytroczyłem nóż do paska.
Teraz
trzeba spróbować się stąd wydostać...
...13.07.2034
-14.072034... (Słupsk)
Wszystkie te obrazy
przemknęły przez moją świadomość w ciągu ułamka sekundy. Były jak dawno
zapomniane wspomnienia, które umysł odkopał i przywrócił w pełnej wyrazistości.
Było to tym dziwniejsze, że nigdy w Prypeci nie byłem, nawet granicy kraju nie
przekroczyłem, a rosyjskiego nie znałem ni w ząb, tyle co z "Czterech
pancernych i psa". Nie zmieniało to faktu, że obce mi wspomnienie jakby
powracało w realnej rzeczywistości.
Chmury gęstniały coraz
bardziej, a podmuchy wiatru skręcały się w mini trąby powietrzne. Postanowiłem
przeczekać to załamanie pogody w środku, skierowałem swoje kroki z powrotem w
stronę budynków biurowych. Kiedy byłem w odległości ok. 10 metrów od drzwi,
Mors zaczął ujadać i ciągnąc mnie za nogawkę w przeciwną stronę. Psina skomlała
i ustawiała się między mną, a drzwiami budynku. Wiatr wiał coraz mocniej.
Zauważyłem, że powietrze wokół drzwi faluje jak podczas upału. Temperatura
spadła o dobre 10 stopni, więc nie było to możliwe. Podniosłem kamyk leżący na
ziemi i rzuciłem w stronę anomalii. Pocisk przeciął powietrze i zniknął,
rozpłynął się w powietrzu w odległości 2 metrów od drzwi. Wyjąłem nabój z
magazynka i rzuciłem na ziemię, upadł ale po sekundzie zaczął się przesuwać po
ziemi, jakby przyciągany magnesem, 2 metry od drzwi nastąpiła mała eksplozja i
po naboju nie został nawet ślad. W powietrzu rozszedł się zapach ozonu.
Zacząłem się wycofywać,
otworzyłem drzwi H7, wpuściłem psa i zasiadłem za kierownicą. Kluczyk pasował,
ale auto nie chciało zapalić. Kilkukrotne próby przyniosły podobny rezultat.
Wysiadłem z samochodu i zobaczyłem formującą się mini trąbę powietrzną, która
zaczęła przesuwać się w moją stronę. Nie byłoby w tym nic niezwykłego,
widywałem taki zjawiska kilkukrotnie gdyby nie fakt, że krzaki jałowca, które
stały na drodze tego małego tornada, nie uległy całkowitemu spopieleniu.
Kolejna anomalia posuwała się w moim kierunku.
- Do nogi - krzyknąłem
na psa i rzuciłem się biegiem przez parking. Minąłem sklep firmowy zakładu i
wybiegłem na ulicę. Biegłem wzdłuż zarośniętej krzakami łąki, aż znalazłem się
na wysokości kolejnych zabudowań. Wbiegłem na podwórko, drzwi domku
jednorodzinnego były otwarte. Wskoczyłem do korytarza, pies biegł tuż za mną.
Zatrzasnąłem drzwi i pobiegłem do najbliższego pomieszczenia, którego okna
wychodziły na ulicę. Zobaczyłem powietrzny wir, który wpływał na podwórko. Jego
trasę znaczył ślad wypalonej trawy, jednak... Plastikowy kosz na śmieci,
stojący na drodze wiru, nie uległ zniszczeniu. Szybko pobiegłem do drzwi
wyjściowych. Dotknąłem chropowatej powierzchni. Drzwi były drewniane. Szum na
zewnątrz nasilał się. Wbiegłem na schody, prowadzące na piętro. Na samym ich
szczycie były drzwi z tworzywa sztucznego, zatrzasnąłem je za sobą i w tym
samym momencie usłyszałem jak szum wiatru wpada do budynku i zbliża się.
Słyszałem go wyraźnie tuż za drzwiami, ale nic więcej się nie działo. Drzwi nawet
nie drgnęły. Sprawdziłem i zamknąłem okna we wszystkich pomieszczeniach na
piętrze. Schowałem się w jednym z nich i czekałem. Wiatr wzmagał się, pioruny
waliły bardzo blisko. Czekałem tak do wieczora i całą noc. Czekałem i
rozmyślałem. Nad ranem odwiedził mnie morfeusz a wraz z nim przyszły sny i
wspomnienia...
...23.04.2021 PRYPEĆ...
...23.04.2021 PRYPEĆ...
Niebo miało kolor rdzawo-czerwony i poprzetykane było skłębionymi pasmami ciemnych chmur. Delikatny wiatr poruszał gałęziami drzew, a po niebie krążyły kruki. Działo się tu coś niezwykłego, coś czego wolałbym nie doświadczać. Powietrze wokół budynku laboratorium i nad ulicą nadal delikatnie falowało, jakby podgrzewane od spodu. Podniosłem mały kamyk i rzuciłem w stronę tego niezwykłego zjawiska. Zniknął, a po sekundzie wystrzelił z nicości, ze świstem przeleciał mi koło głowy i wbił się w drewniany słup linii wysokiego napięcia. Cudem uniknąłem śmierci.
Tak więc tą drogę powrotu miałem odciętą. Postanowiłem iść wzdłuż anomalii, aż znajdę jakieś przejście. Skierowałem się na zachód. Teren przez który szedłem był porośnięty drzewami i średniej wielkości krzakami, poruszanie się po nim nie sprawiało problemów. Szedłem powoli i w sporej odległości od anomalii, cały czas ją obserwując, żeby nie podzielić losu ciężarówki i zamkniętych w niej ludzi.
Doszedłem do kompleksu wysokich bloków, jeden z nich miał ok 16 pięter. Postanowiłem z jego szczytu zbadać teren. Wspinaczka dała mi do wiwatu, ale w końcu znalazłem się na szczycie. Wyjąłem lornetkę i zacząłem obserwować teren wzdłuż zabójczego zjawiska. Nie było to trudne, gdyż falujące kłęby powietrza całkiem wyraźnie odcinały się od tła. Zaraz za kompleksem budynków zjawisko skręcało na południe i znajdowało się wzdłuż całej ulicy Заводська, skutecznie uniemożliwiając marsz w tą stronę. Na wschodzie anomalia przecinała tereny starych szklarni i przechodziła przez trzęsawiska wokół rzeki. Tak więc kierować się mogłem tylko na południe, w głąb miasta, w stronę starej elektrowni. Prosto w czeluści Zony. Skierowałem lornetkę w stronę mrocznych zabudowań.
Na horyzoncie widać było kominy i potężną, lśniącą bryłę "nowego sarkofagu", (ukończonego w 2016 roku). Budowla robiła wrażenie i wzbudzała respekt, strasząc ukrytą zawartością. Szum wiatru przerwał przytłumiony łoskot, coś jakby odległy warkot silnika, dobiegający od strony elektrowni. Gorączkowo zacząłem przeszukiwać teren. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy mimo, że dobiegał z oddali. Dopiero po dłuższej chwili, zauważyłem na tle ciemnych chmur pewien kształt, który zaczął się powiększać, aż w końcu mogłem go zidentyfikować.
Był to MI-30, następca legendarnego MI-26. Jeszcze większy, szybszy i potężniejszy. Na stalowych linach miał podczepiony kontener. Doleciał na teren elektrowni, zawisł w powietrzu, opuścił ładunek i odczepił liny, po czym sam osiadł na ziemi. Nie widziałem co działo się w miejscu lądowania, bo widok zasłaniały drzewa, ale prawdopodobnie wylądował w miejscu budowy nowego sarkofagu. Po chwili na horyzoncie ukazały się kolejne dwie maszyny, również obciążone ładunkiem. Nie wyglądało to na misję ratunkową, ale stanowiło moją szansę na wydostanie się z tej mało komfortowej sytuacji. Postanowiłem dostać się na teren elektrowni.
Plan był prosty: dostać się do elektrowni, opowiedzieć całą historię wojskowym i liczyć na szybki transport do domu. Do przejścia miałem ok 5 km, mimo że drogę była prosta postanowiłem zaczekać do poranka. Był już późny wieczór, a o Zonie krążyły niesamowite opowieści, nie wspominając już o moich dzisiejszych doświadczeniach. Na szczycie wieżowca czułem się bezpiecznie i miałem widok na całą okolicę. Zjadłem szybki posiłek i wsunąłem się do śpiwora. Jeszcze krótką chwilę wpatrywałem się w czerwoną poświatę chmur i zasnąłem.
Noc, o dziwo, minęła bez żadnych rewelacji. Nowy dzień powitał mnie błękitnym kolorem nieba, ciepłymi promieniami słońca i ciszą. Nienaturalną ciszą. Szybko zjadłem śniadanie, spakowałem swoje rzeczy i ruszyłem w drogę. Zadziwiała mnie soczysta zieleń roślinności. Drzewa, krzaki i trawy nie wyglądały już tak upiornie jak wczoraj.
Po niecałych dwóch godzinach dotarłem do wysokiego płotu, odgradzającego strefę zero. Szedłem wzdłuż ogrodzenia, mając nadzieję, że dotrę do jakiegoś wejścia. Po drugiej stronie widziałem helikoptery, wojskowe UAZy nowej generacji, ustawione kontenery i namioty. Nigdzie jednak nie widziałem ludzi. Nagle krzaki po mojej stronie płotu poruszyły się. Ręka mimowolnie wyszarpnęła nóż z pochwy.
Z zarośli wyszedł człowiek, tzn. kiedyś chyba był człowiekiem. Jego skóra i twarz były jakby poparzone i nie sposób było w nim dostrzec ludzkich rysów. Odziany był w pozszywane byle jak łachmany. Stał tak przede mną i patrzył. Zimny pot spływał mi po karku, nie wiedziałem co robić. Po długich sekundach, zdających się być godzinami, wyciągnął rękę i wskazał zniekształconym paluchem drugą stronę ogrodzenia. Chrapliwym głosem i łamaną angielszczyzną powiedział:
- Nie czeka Cię tam nic dobrego. Jeśli chcesz żyć idź ze mną.-
- Dlaczego? Co tam się stało?- Zapytałem.
- ON. ON się zbudził.-
- On czyli kto?-
- Za dużo pytań, za mało czasu. Chodź.-
Zaczął przedzierać się przez zarośla a ja, nie wiedząc dlaczego, ruszyłem za nim. Po 10 minutach dotarliśmy do małego baraku na skraju lasu. Mój przewodnik otworzył mi drzwi a ja, jak zahipnotyzowany, wszedłem do środka. Drzwi zatrzasnęły się. Snopy światła wpadały do pomieszczenia przez dziury w dachu. Nieznajomy podszedł do włazu w podłodze i uniósł go, ruchem głowy dając znak abym zszedł na dół. Moje ciało bezwiednie wykonywało wszystkie polecenia. To co zobaczyłem na dole było nie do opisania...
Plan był prosty: dostać się do elektrowni, opowiedzieć całą historię wojskowym i liczyć na szybki transport do domu. Do przejścia miałem ok 5 km, mimo że drogę była prosta postanowiłem zaczekać do poranka. Był już późny wieczór, a o Zonie krążyły niesamowite opowieści, nie wspominając już o moich dzisiejszych doświadczeniach. Na szczycie wieżowca czułem się bezpiecznie i miałem widok na całą okolicę. Zjadłem szybki posiłek i wsunąłem się do śpiwora. Jeszcze krótką chwilę wpatrywałem się w czerwoną poświatę chmur i zasnąłem.
Noc, o dziwo, minęła bez żadnych rewelacji. Nowy dzień powitał mnie błękitnym kolorem nieba, ciepłymi promieniami słońca i ciszą. Nienaturalną ciszą. Szybko zjadłem śniadanie, spakowałem swoje rzeczy i ruszyłem w drogę. Zadziwiała mnie soczysta zieleń roślinności. Drzewa, krzaki i trawy nie wyglądały już tak upiornie jak wczoraj.
Po niecałych dwóch godzinach dotarłem do wysokiego płotu, odgradzającego strefę zero. Szedłem wzdłuż ogrodzenia, mając nadzieję, że dotrę do jakiegoś wejścia. Po drugiej stronie widziałem helikoptery, wojskowe UAZy nowej generacji, ustawione kontenery i namioty. Nigdzie jednak nie widziałem ludzi. Nagle krzaki po mojej stronie płotu poruszyły się. Ręka mimowolnie wyszarpnęła nóż z pochwy.
Z zarośli wyszedł człowiek, tzn. kiedyś chyba był człowiekiem. Jego skóra i twarz były jakby poparzone i nie sposób było w nim dostrzec ludzkich rysów. Odziany był w pozszywane byle jak łachmany. Stał tak przede mną i patrzył. Zimny pot spływał mi po karku, nie wiedziałem co robić. Po długich sekundach, zdających się być godzinami, wyciągnął rękę i wskazał zniekształconym paluchem drugą stronę ogrodzenia. Chrapliwym głosem i łamaną angielszczyzną powiedział:
- Nie czeka Cię tam nic dobrego. Jeśli chcesz żyć idź ze mną.-
- Dlaczego? Co tam się stało?- Zapytałem.
- ON. ON się zbudził.-
- On czyli kto?-
- Za dużo pytań, za mało czasu. Chodź.-
Zaczął przedzierać się przez zarośla a ja, nie wiedząc dlaczego, ruszyłem za nim. Po 10 minutach dotarliśmy do małego baraku na skraju lasu. Mój przewodnik otworzył mi drzwi a ja, jak zahipnotyzowany, wszedłem do środka. Drzwi zatrzasnęły się. Snopy światła wpadały do pomieszczenia przez dziury w dachu. Nieznajomy podszedł do włazu w podłodze i uniósł go, ruchem głowy dając znak abym zszedł na dół. Moje ciało bezwiednie wykonywało wszystkie polecenia. To co zobaczyłem na dole było nie do opisania...
...14.07.2034... (Słupsk)
Niespokojny sen przerwało mi głośne mlaskanie i uczucie wilgoci na twarzy. - Mors, przestań.- Odsunąłem psi pysk od twarzy. Szybko przypomniałem sobie niedawne wydarzenia i oddzieliłem rzeczywistość od sennych majaków. Nie słyszałem wiatru. Ostrożnie otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz. Cały żywopłot, rosnący wzdłuż ulicy, był spalony a na trawie został czarny ślad wczorajszego koszmaru. Zszedłem na dół. Drzwi frontowe zniknęły, na resztkach zawiasów zostały śladowe resztki popiołu. Czyżby moje koszmary zaczęły się urzeczywistniać?
- Przetrwać, przetrwać za wszelką cenę. To jest teraz najważniejsze. - Otrząsnąłem się i ruszyłem na firmowy parking. H7 stała nietknięta. - Mam jednak troszkę szczęścia - uśmiechnąłem się pod nosem.
Hummer Mark 7 był pierwszą wersją tego znakomitego auta, która łączyła wojskową wytrzymałość i funkcjonalność konstrukcji z pełnym wygód i luksusów wnętrzem. Cała rama wykonana była ze specjalnego stopu, który był jedną z najściślej strzeżonych tajemnic handlowych. Auto mogło wjechać na minę ppanc. i pojechać dalej, jakby nigdy nic. Szyby i karoseria wytrzymywały trafienia z Javelina. Wpuściłem Morsa na tylne siedzenie a sam zasiadłem za kierownicą, w nadziei, że może coś się zmieniło i auto odpali. Włożyłem kluczyk do stacyjki i przekręciłem. Znowu żadnej reakcji.
-Nosz, kur.. - zakląłem z wściekłości. - Przyjdzie nam dalej jeździć bez luksusów - rzekłem do psa. Postanowiłem jeszcze zajrzeć pod maskę. Podniosłem pokrywę, ale wszystko wydawało się być ok. Mors polizał mnie w dłoń. - Spadaj dziadu. Ślinisz się jak niemowlę - spojrzałem na mokrą dłoń i doznałem olśnienia.
Większość bogatszych wersji H7 były wyposażone w blokadę DNA. Czujnik ukryty w miejscu znanym tylko właścicielowi, sprawdzał kod genetyczny po dotknięciu. Pobiegłem do gabinetu dyrektora. Do foliowej koszulki, którą znalazłem w pokoju sekretarki, zgarnąłem proszek z fotela i wróciłem do auta. Jeżeli były to resztki właściciela samochodu, będę miał szansę, żeby go odpalić. Teraz wystarczyło znaleźć czujnik. Zacząłem dokładnie oglądać wnętrze auta, w pobliżu miejsca kierowcy. Teoretycznie mógłbym rozsypać pył w całym wnętrzu, ale wtedy udało by się odpalić auto tylko jeden raz.
Żmudne poszukiwania przyniosły efekt, wewnątrz schowka w podłokietniku znalazłem delikatnie wytarte miejsce. Drewniane wykończenie było tu nieco zmatowione. Nabrałem odrobinę proszku i natarłem nim to miejsce. Przekręciłem kluczyk. Delikatny pomruk silnika był dla mnie niczym przedni występ operowy.
Wrzuciłem bieg i dałem gazu. Potężna maszyna, majestatycznie zaczęła połykać kolejne metry asfaltowej drogi. Natomiast JA w luksusowym wnętrzu czułem się jak król świata. Nacieszywszy się jazdą odstawiłem auto na miejsce i wróciłem do Golfa, którym przyjechałem. Miałem w końcu zadanie do wykonania.
Dom, w którym schroniłem się przed anomalią, był już spalony. Wypalony ślad na trawniku, zniszczone drzwi wejściowe, to wszystko za bardzo rzucało się w oczy. Na kolejnej, dużej działce stała ogromna willa, ale ten wariant też odpadał. Duże okna, przejrzysty teren wokół posiadłości i widoczny przepych były zbyt kuszące.
Pojechałem na wschód, asfalt przeszedł w szutrową drogę. Kolejną działka była idealna. Średniej wielkości dom otaczały drzewa i krzewy. Garaż stał nieco z boku i można było niepostrzeżenie dostać się do niego, kryjąc się w zaroślach. Zatrzymałem auto, wziąłem karabin i poszedłem przeszukać moją nową kryjówkę. Zacząłem od garażu. Drzwi były zamknięte. Obszedłem budynek, jedno okno było uchylone. Wyłamałem zabezpieczenie, podciągnąłem się i wskoczyłem do środka. Zaraz po lądowaniu przyłożyłem karabin do ramienia i przeładowałem. byłem w małym pomieszczeniu, ok 2x3m. Wzdłuż ścian były przymocowane solidne blaty a nad nimi wisiały półki z narzędziami i małymi pudełkami. Pod blatami stały większe, zamknięte skrzynie. Na starym, obrotowym krześle leżała kupka białego proszku a w pobliżu, przykręcony do stołu, leżał niedokończony blank noża i kawałki papieru ściernego. W rogu stała kotlinka kowalska, kowadło i potężna szlifierka taśmowa. To wszystko dawało mi obraz zainteresowań właściciela posiadłości.
Podszedłem do drzwi, prowadzących do dalszej części garażu. Po cichu je otworzyłem i wszedłem do drugiego pomieszczenia. Był to właściwy garaż z miejscem na jedno auto. Aktualnie pomieszczenie było puste. Drzwi wyjściowe zamknięte były od wewnątrz, na zasuwę. Widocznie właściciel ni chciał, żeby mu przeszkadzano. Wpuściłem Morsa do środka i ogarnięty ciekawością wróciłem do warsztatu.
Przyjrzałem się klindze, którą wykańczał nasz nożownik, hobbysta...
Tutaj na chwilkę przerwiemy nasza opowieść w celu dokonania pewnego sprostowania. W dzisiejszych czasach zwykło się nazywać nożownikami osobników używających noża w celach rozbójniczych. Oczywiście winę za to ponoszą media, które nadużywają tego określenia nie zagłębiając się w jego prawdziwe znaczenie. NOŻOWNIK TO RZEMIEŚLNIK WYTWARZAJĄCY NOŻE a bandyta z nożem to bandyta, i tyle.
...Sygnatura przedstawiała 2 litery K z czego pierwsza była odwrócona w poziomie. Właściciel nie skończył już kłaść satyny na ostrzu. Zacząłem przeglądać resztę skrzyń i pudeł. Oprócz podstawowych narzędzi (młotków, pilników, ścisków, papieru ściernego, kombinerek, wiertarki, szlifierki, itp) znalazłem mnóstwo materiałów używanych w knifemakingu (nożoróbstwie). Poroże, mikarta i g10 w rożnych kolorach, piny zwykłe i mozaikowe, rożnego rodzaju drewienka na rękojeści i wiele, wiele innych. Nasz nożownik całkiem poważnie podchodził do swojej pasji, ciekawe czy w domu znajdę jakieś gotowe egzemplarze.
... Na blacie znalazłem pęk kluczy, któryś musiał pasować do domu. Wprowadziłem auto do garażu i poszedłem obejrzeć dom. Był to parterowy budynek z mieszkalnym poddaszem. Drzwi wejściowe znajdowały się na wprost bramy wjazdowej na posesję, natomiast drugie drzwi wychodziły na altankę w ogrodzie. Oba wejścia były zamknięte na klucz, więc nie powinienem spodziewać się żadnych niespodzianek.
Odbezpieczyłem karabin i wszedłem tylnymi drzwiami. W środku było jasno, promienie słońca wpadały przez duże okna. Przeszedłem przez duży, minimalistycznie urządzony salon, oddzielony od kuchni wyspą. Zbliżyłem się do korytarza, z którego można było przejść na schody, prowadzące na poddasze. Dalsza część korytarza prowadziła do drzwi wejściowych, łazienki, toalety i schodów do piwnicy.
Zszedłem na dół. Pomieszczenie piwniczne było mniejsze niż salon i ładnie wykończone, ściany i podłoga wyłożone były kafelkami. Dookoła, na drewnianych półkach, stały słoiki z przetworami. Zrobiłem 2 kroki i poczułem, że jedna z płytek jest luźna, w świetle latarki zauważyłem, że jest do niej przymocowany stalowy pierścień, wpuszczony w powierzchnię tak, aby nie wystawał. Zarzuciłem karabin na plecy, latarkę złapałem w zęby i pociągnąłem za uchwyt w podłodze. Wbrew pozorom nie musiałem się zbytnio wysilać. Całkiem spora pokrywa zakrywała okrągły pionowy otwór o średnicy jednego metra, wzdłuż którego umocowano spiralne metalowe stopnie. Zacząłem schodzić, cały czas trzymając odbezpieczony karabin.
- A to gratka. - uśmiechnąłem się do siebie, ponieważ w ścianach tej studni znajdowały się rzędy otworów a w nich leżały butelki z najróżniejszymi rodzajami win. - Dziś będziemy świętować piesku. - Mors zaszczekał wesoło.
- Dobra trzeba zbadać resztę domu. - Wyszedłem z piwniczki i zamknąłem pokrywę. Udałem się na piętro. Znajdowały się tam cztery pokoje: sypialnia i sądząc po wystroju, pokój nastolatka i dziecięcy. Czwarte pomieszczenie, w odróżnieniu od pozostałych, było zamknięte. Poszperałem w pęku, znalezionym w warsztacie i dopasowałem odpowiedni klucz. Pchnąłem drzwi, otworzyły się cicho, na dobrze naoliwionych zawiasach. W środku panował mrok, a światło wpadające z korytarza nie pozwalało ocenić co znajduje się wewnątrz. Włączyłem latarkę i ostrożnie wszedłem do środka. Znalazłem okna i odsłoniłem rolety. To co zobaczyłem zaparło mi dech w piersi. Poczułem się jak małe dziecko, które dostało kartę płatniczą bez limitu i znalazło się w sklepie z zabawkami.
Dom, w którym schroniłem się przed anomalią, był już spalony. Wypalony ślad na trawniku, zniszczone drzwi wejściowe, to wszystko za bardzo rzucało się w oczy. Na kolejnej, dużej działce stała ogromna willa, ale ten wariant też odpadał. Duże okna, przejrzysty teren wokół posiadłości i widoczny przepych były zbyt kuszące.
Pojechałem na wschód, asfalt przeszedł w szutrową drogę. Kolejną działka była idealna. Średniej wielkości dom otaczały drzewa i krzewy. Garaż stał nieco z boku i można było niepostrzeżenie dostać się do niego, kryjąc się w zaroślach. Zatrzymałem auto, wziąłem karabin i poszedłem przeszukać moją nową kryjówkę. Zacząłem od garażu. Drzwi były zamknięte. Obszedłem budynek, jedno okno było uchylone. Wyłamałem zabezpieczenie, podciągnąłem się i wskoczyłem do środka. Zaraz po lądowaniu przyłożyłem karabin do ramienia i przeładowałem. byłem w małym pomieszczeniu, ok 2x3m. Wzdłuż ścian były przymocowane solidne blaty a nad nimi wisiały półki z narzędziami i małymi pudełkami. Pod blatami stały większe, zamknięte skrzynie. Na starym, obrotowym krześle leżała kupka białego proszku a w pobliżu, przykręcony do stołu, leżał niedokończony blank noża i kawałki papieru ściernego. W rogu stała kotlinka kowalska, kowadło i potężna szlifierka taśmowa. To wszystko dawało mi obraz zainteresowań właściciela posiadłości.
Podszedłem do drzwi, prowadzących do dalszej części garażu. Po cichu je otworzyłem i wszedłem do drugiego pomieszczenia. Był to właściwy garaż z miejscem na jedno auto. Aktualnie pomieszczenie było puste. Drzwi wyjściowe zamknięte były od wewnątrz, na zasuwę. Widocznie właściciel ni chciał, żeby mu przeszkadzano. Wpuściłem Morsa do środka i ogarnięty ciekawością wróciłem do warsztatu.
Przyjrzałem się klindze, którą wykańczał nasz nożownik, hobbysta...
Tutaj na chwilkę przerwiemy nasza opowieść w celu dokonania pewnego sprostowania. W dzisiejszych czasach zwykło się nazywać nożownikami osobników używających noża w celach rozbójniczych. Oczywiście winę za to ponoszą media, które nadużywają tego określenia nie zagłębiając się w jego prawdziwe znaczenie. NOŻOWNIK TO RZEMIEŚLNIK WYTWARZAJĄCY NOŻE a bandyta z nożem to bandyta, i tyle.
...Sygnatura przedstawiała 2 litery K z czego pierwsza była odwrócona w poziomie. Właściciel nie skończył już kłaść satyny na ostrzu. Zacząłem przeglądać resztę skrzyń i pudeł. Oprócz podstawowych narzędzi (młotków, pilników, ścisków, papieru ściernego, kombinerek, wiertarki, szlifierki, itp) znalazłem mnóstwo materiałów używanych w knifemakingu (nożoróbstwie). Poroże, mikarta i g10 w rożnych kolorach, piny zwykłe i mozaikowe, rożnego rodzaju drewienka na rękojeści i wiele, wiele innych. Nasz nożownik całkiem poważnie podchodził do swojej pasji, ciekawe czy w domu znajdę jakieś gotowe egzemplarze.
... Na blacie znalazłem pęk kluczy, któryś musiał pasować do domu. Wprowadziłem auto do garażu i poszedłem obejrzeć dom. Był to parterowy budynek z mieszkalnym poddaszem. Drzwi wejściowe znajdowały się na wprost bramy wjazdowej na posesję, natomiast drugie drzwi wychodziły na altankę w ogrodzie. Oba wejścia były zamknięte na klucz, więc nie powinienem spodziewać się żadnych niespodzianek.
Odbezpieczyłem karabin i wszedłem tylnymi drzwiami. W środku było jasno, promienie słońca wpadały przez duże okna. Przeszedłem przez duży, minimalistycznie urządzony salon, oddzielony od kuchni wyspą. Zbliżyłem się do korytarza, z którego można było przejść na schody, prowadzące na poddasze. Dalsza część korytarza prowadziła do drzwi wejściowych, łazienki, toalety i schodów do piwnicy.
Zszedłem na dół. Pomieszczenie piwniczne było mniejsze niż salon i ładnie wykończone, ściany i podłoga wyłożone były kafelkami. Dookoła, na drewnianych półkach, stały słoiki z przetworami. Zrobiłem 2 kroki i poczułem, że jedna z płytek jest luźna, w świetle latarki zauważyłem, że jest do niej przymocowany stalowy pierścień, wpuszczony w powierzchnię tak, aby nie wystawał. Zarzuciłem karabin na plecy, latarkę złapałem w zęby i pociągnąłem za uchwyt w podłodze. Wbrew pozorom nie musiałem się zbytnio wysilać. Całkiem spora pokrywa zakrywała okrągły pionowy otwór o średnicy jednego metra, wzdłuż którego umocowano spiralne metalowe stopnie. Zacząłem schodzić, cały czas trzymając odbezpieczony karabin.
- A to gratka. - uśmiechnąłem się do siebie, ponieważ w ścianach tej studni znajdowały się rzędy otworów a w nich leżały butelki z najróżniejszymi rodzajami win. - Dziś będziemy świętować piesku. - Mors zaszczekał wesoło.
- Dobra trzeba zbadać resztę domu. - Wyszedłem z piwniczki i zamknąłem pokrywę. Udałem się na piętro. Znajdowały się tam cztery pokoje: sypialnia i sądząc po wystroju, pokój nastolatka i dziecięcy. Czwarte pomieszczenie, w odróżnieniu od pozostałych, było zamknięte. Poszperałem w pęku, znalezionym w warsztacie i dopasowałem odpowiedni klucz. Pchnąłem drzwi, otworzyły się cicho, na dobrze naoliwionych zawiasach. W środku panował mrok, a światło wpadające z korytarza nie pozwalało ocenić co znajduje się wewnątrz. Włączyłem latarkę i ostrożnie wszedłem do środka. Znalazłem okna i odsłoniłem rolety. To co zobaczyłem zaparło mi dech w piersi. Poczułem się jak małe dziecko, które dostało kartę płatniczą bez limitu i znalazło się w sklepie z zabawkami.
Całe pomieszczenie pomalowane było na biało. Na ścianach wisiały szklane gabloty a w nich na podstawkach z polerowanego hebanu, leżały noże. Nie, nie noże, to były dzieła sztuki. Znajdowały się tu prace wszystkich znanych nożorobów. Ktoś nieźle się wysilił, żeby zebrać najlepsze prace polskiego światka nożotwórczego. Leżał tam Alien Kezsel, Bestia Kosiarza, celtycki Bowie Konika707, karambit Lotara, Assassin od Bony, był też wczesny Trollsky i cała masa noży innych makerów (eng. twórców). Pośrodku wisiały hawki Grafknivesa i Papsa. W centrum pokoju stało biurko, a na nim leżał Apostata, który opuścił kosiarzowy warsztat. Stałem, gapiłem się i starałem się nie dopuścić do ślinotoku, na widok tych wszystkich cacek. Gabloty nie były pozamykane, mogłem sięgnąć po każdy nóż i podziwiać kunszt wykonania, wywinąłem kilka młynków mieczem, zważyłem w dłoniach hawki ale koniec końców zostawiłem wszystko na miejscu. Szkoda byłoby zabierać stąd cokolwiek i psuć tę piękną harmonię.
W rogu pokoju stała metalowa szafa. Ciekawość nie pozwoliła mi do niej nie zajrzeć. Jeden z kluczy pasował do zamka. Właściciel domu okazał się nie tylko miłośnikiem noży, ale również pasjonatem strzelectwa. Szafa wypełniona była kilkunastoma sztukami broni palnej, od czarnoprochowych rewolwerów do potężnych karabinów myśliwskich, zdolnych powalić słonia jednym strzałem. Jednak moją uwagę przykuł jeden egzemplarz. Dwulufowa strzelba DP-12, którą bez chwili namysłu załadowałem i przewiesiłem przez ramię.
Stałbym tak dalej, zapomniawszy o bożym świecie, gdyby nie Mors. Psina trącała mnie w nogę i cicho skamlała. - Wybacz piesku, całkiem o tobie zapomniałem. Wrócimy tu później.- Zszedłem do auta, wyjąłem prowiant i nakarmiłem psa. Sam zjadłem suchą rację i zapiłem kompotem, znalezionym w piwnicy.
Słońce pięknie świeciło, więc pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku. Położyłem się na trawie i cieszyłem widokiem pięknego nieba. Prawie zasnąłem, kiedy do mych uszu dotarło radosne poszczekiwanie psa. Mors stał w bramie, merdał ogonem i widać było, że cieszy się niesamowicie. Podszedłem do niego, ostrożnie wyjrzałem na drogę i zobaczyłem... Ludzi... Znajdowali się w odległości ok 150 m. Sześciu mężczyzn poruszało się wzdłuż drogi, w dwóch kolumnach. Mieli broń i byli ubrani w wojskowe mundury. W pierwszym momencie ucieszyłem się niezmiernie, lecz mój entuzjazm szubko minął, kiedy usłyszałem w jakim języku się porozumiewają.
-Быстрее . Мы должны поймать его до наступления темноты . - rzucił prowadzący ich brodacz. Nim zdążyłem zareagować Mors puścił się biegiem w ich stronę, wesoło szczekając. Nie zdążył dobiec na odległość 50 m, gdy padł strzał. Psina fiknęła kozła, padła na ziemię a wokół zaczęła rosnąć czerwona plama krwi. Brodacz schował pistolet do kabury, dał znak i cały oddział zniknął na na podwórku domu, obok którego się znajdowali.
Opadłem za bramę, ciężko dysząc. Poznałem go, ciężko zapomnieć taką brodatą mordę, szczególnie po tym czego byłem świadkiem. Wszystko sobie przypomniałem.
Oczy zaszły mi czerwoną mgłą, dłonie zacisnęły się na strzelbie. Dźwięk odbezpieczanej broni zdawał się być najpiękniejszą pieśnią jaką kiedykolwiek słyszałem.
Furia narastała. Nadszedł czas wyrównania krzywd. Nadszedł czas pomsty niewinnych.
16 komentarzy:
O jak milo ze sa jeszcze tacy ludzie jak pan.
Fajnie się czyta taką sf :)
Bardzo dobra, inteligentna forma przemycenia instrukcji postępowania w razie zagrożenia w mieście, do głów opornych na wiedzę, mimo że chwilami nieco "przekombinowana" i nie dotyczy to latającego stwora.
Pozdrawiam autora
zero
Kiedy ciąg dalszy ? , codziennie zaglądam i nie mogę się doczekać dalszej części.
Świetna robota.
Wiem że nikt nie lubi być poganiany,ale daleko jeszcze ? ;)
Nawał pracy i dużo dodatkowych zajęć uniemożliwiają mi na chwilę obecną pisanie :/ Jak znajdę wolną chwilę przysiądę i napiszę ciąg dalszy.
Już koniec listopada i nic :(
Pięknie prosimy o jeszcze...
Michał bierz się do roboty bo wątek tracę jak czytam w takich odstępach czasu!!!
Michał bierz się do roboty bo wątek tracę jak czytam w takich odstępach czasu!!!
Tak, już dużo czasu minęło.
Bardzo proszę o dalszy ciąg.
Niedawno wróciłem z wycieczki. Cierpliwości :)
Szlag... nie ma chyba na co liczyć...
Smutne bo opowiadanie genialne!
A może jednak dalszy ciąg powstanie?
Są tacy, którzy cierpliwie czekają :)
Daleko jeszcze ?
No, żesz... ależ się nad nami znęcasz.
Takie chińskie tortury: kap, kap, kap :D
Prześlij komentarz