Translate

Całość

03.07.2034
Ból... Coś mnie przygniata. W ustach mam pełno kurzu. Jest ciemno, nic nie widzę. Szukam rękoma dookoła, nogi mam przysypane gruzem. Odgarniam po omacku cegły. Próbuję poruszyć nogami. Bolą, ale chyba nic nie złamałem. Wysilam pamięć, co się stało?? Słyszę jakiś szmer. Ból i ciemność...

04.07.2034
Odzyskuję świadomość, głowa mi pęka. Chyba oberwałem spadającą cegłą. Muszę się stąd wydostać. 

Wysilam pamięć. Jestem w piwnicy, szedłem po rower i wtedy wszystko się zatrzęsło.

Wstaję i szukam po omacku czegoś znajomego. Znajduję włącznik światła. Nie działa. Myślę. Włącznik po lewej stronie, dwa metry do przodu. Idę potykając się o cegły, lewą ręka cały czas trzymam się ściany. Ściana się kończy, skręcam, znalazłem schody.

Ostrożnie wspinam się po walającym się wszędzie gruzie.

W końcu dochodzę do drzwi, oby tylko... Znajduję klamkę. Tak!! Drzwi otwierają się z oporem, w oczy uderza mnie fala słonecznego światła...

Rozglądam się po podwórku. Wszystko wygląda normalnie. Na małym placu stoi kilka samochodów sąsiadów i mój wysłużony Golf. Przyglądam się kamienicy, na murach widać kilka pęknięć, na ziemi leżą porozbijane dachówki. Jest gorąco, czuję ogromne pragnienie, wypluwam resztki pyłu z ust.

Wracam do mieszkania, jestem głodny i spragniony. Na zastanawianie się przyjdzie jeszcze czas.

Wchodzę na parter. Drzwi do mojego mieszkania są otwarte na oścież. Ostrożnie wchodzę do środka. Nikogo nie ma.

Odkręcam kran w kuchni. Syk i bulgotanie w rurach nie daje nadziei, na ani jedną kroplę wody. Dopijam wczorajszą herbatę stojącą na stole. Otwieram lodówkę. Znajome światełko w środku nie zapala się, wnętrze jest ciepłe. Nie ma tego dużo; jedna konserwa i butelka mojej ulubionej Coli ze Stonki.

Zaspokoiwszy pierwszy głód i pragnienie badam swoją głowę. Na włosach czuję niewielką ilość zaschniętej krwi.

Dobrze, to pewnie nic poważnego. Oglądam ranę w lustrze - nie wygląda groźnie, polewam ją resztką wody utlenionej z apteczki. Rozglądam się po mieszkaniu. Pojawiło się kilka niewielkich pęknięć na ścianach, doniczka z uschniętym kwiatem spadła z parapetu.

Zaczynam analizować sytuację. Co się wczoraj wydarzyło? Dlaczego nie ma wody i prądu?

Wyglądam przez okno na główną ulicę. Coś tu nie grało.

Na ulicy stało mnóstwo aut, nie byłoby to dziwne - w końcu była sobota - gdyby nie fakt, że wszystkie miały wyłączone silniki i były puste. Nigdzie nie było widać ludzi.

Całość obrazu dopełniała przejmująca cisza, nie było słychać absolutnie nic...

Zabrałem lornetkę, wszedłem na ostatnie piętro i wdrapałem się, przez klapę na dach. Do moich uszu nie docierał żaden, najcichszy nawet dźwięk. Rozejrzałem się dookoła. Lornetka, którą kupiłem w militarnym jakieś 7-8 lat temu, w końcu do czegoś się przydała. Dzień był bezwietrzny, tak więc nawet gałęzie drzew zwisały nieruchomo.

W zasięgu wzroku nie zauważyłem żadnego ruchu. Słupsk zwykle o tej porze był bardzo ruchliwy, tym bardziej, że  rozpoczął się sezon wakacyjny. Część mieszkańców wracała zwykle o tej porze z Ustki na obiad, a inni jechali w przeciwną stronę, żeby zakosztować na plaży promieni słonecznych. Wszystko to składało się na nieziemskie korki. Ulice był zastawione autami, ale te stały w miejscu...

Moje rozmyślania przerwał trzepot skrzydeł. Mewa przysiadła na przeciwległym krańcu dachu i zaskrzeczała.

To wszystko nie było normalne. Na razie nie ma się co zastanawiać, trzeba sprawdzić teren i wybadać sytuację. Cały gromadzony do tej pory sprzęt w końcu się przyda. Zszedłem do mieszkania zastanawiając się, co zabrać ze sobą na rekonesans.

Po lewej stronie paska przymocowałem zestaw codzienny, po prawej nóż.  Do plecaka wrzuciłem stonkową Colę i 24-godzinna rację żywnościową.  Założyłem wysłużone Haixy, wziąłem laskę i ostrożnie wyszedłem na ulicę.

W tej wszechogarniającej ciszy słychać było tylko moje kroki, mimo tego że starałem się iść bardzo cicho. Podszedłem do pierwszego z brzegu samochodu. Jego drzwi były zamknięte, w środku nie było nikogo, jedynie przednie siedzenia pokrywała cienka warstwa białego nalotu. kluczyki tkwiły w stacyjce. Podobnie wyglądały inne samochody.

Po drugiej stronie ulicy znajdowała się główna siedziba banku Żuber, jego drzwi były zamknięte na głucho, a przez przyciemnianą szybę nie było widać żadnego ruchu.

Nie miałem pojęcia co się stało, mój niepokój zaczął narastać. Katastrofa chemiczna, atak terrorystyczny, wirus?? Cholera, chyba nie UFO. Nie to wszystko nie ma sensu.

Otrząsnąłem się z negatywnych myśli.

Cel podstawowy - przetrwać. W pierwszej  kolejności schronienie i zapasy. Ze schronieniem nie będzie problemu, wszystkie budynki stoją i nie wydaje się, żeby miały się pozawalać pomimo widocznych pęknięć na murach.

Żywność. Moje skromne zapasy starczą mi na góra 4 dni, nie mam wody. Trzeba będzie odwiedzić najbliższą Stonkę. Na szczęście była o rzut kamieniem od mojej pozycji.

Drzwi wejściowe Stonki były otwarte. Był to pewnie rodzaj  zabezpieczenia na wypadek braku zasilania (regulowała to chyba nawet jakaś ustawa). Na parkingu, jak zwykle, stało kilka samochodów. Przez witrynę, oklejoną reklamami, wpadały promienie słoneczne, oświetlając linię kas, resztę sklepu skrywał złowieszczy półmrok. Z podręcznego zestawu wyciągnąłem latarkę i wszedłem do środka. Wziąłem stojący w pobliżu wózek, do którego nikt nie zdążył jeszcze wrzucić zakupów. Uchwyt wózka pokryty był znajomym białym nalotem...

Musiałem zebrać żywność o długiem terminie ważności i taką której nie trzeba przechowywać w lodówce czy zamrażarce. Minąłem półki z owocami i zatrzymałem się przy pieczywie. Chleb i bułki były już czerstwe. Zgarnąłem z półki kilkanaście opakowań chrupkiego pieczywa, kilka opakowań kremu czekoladowego, puszki z brzoskwiniami i konserwy mięsne. Te ostatnie stanowiły większą część zapasów.

Nagle usłyszałem ciche skrobanie!!! Szybko wyłączyłem latarkę. Laska czy nóż?? Szybka analiza sytuacji. Między regałami jest mało miejsca więc stanęło na nożu.

Cicho odpiąłem zapięcie pochwy i wyciągnąłem prawie trzydziestocentymetrowe ostrze. Skrobanie ucichło i zastąpiło je mlaskanie. Co jest?? Dźwięk dochodził od strony regałów przy ścianie.

Podkradałem się cicho, w nos uderzył mnie ostry zapach proszków do prania wymieszany z zapachem psiej karmy...

Ostrożnie wychyliłem głowę zza regału. W ledwie oświetlonej alejce spostrzegłem na podłodze ciemny kształt. Zacisnąłem mocniej palce na rękojeści noża i włączyłem latarkę...

Kundel spojrzał na mnie, wyszczerzył kły ale szybko wrócił do jedzenia granulatu z rozdartego worka. Zdecydowanie za dużo naoglądałem się  filmów SF.

Zapakowałem do wózka jeszcze 6 5-litrowych baniaków z wodą i ruszyłem do wyjścia. Było ok 16:00. Przejechałem przez linię kas i chciałem opuścić sklep ale przypomniało mi się, że obok jest przecież apteka, połączona ze Stonką wewnętrznym przejściem. Zostawiłem koszyk i poszedłem do drzwi. Były otwarte. W środku nie było oczywiście nikogo. Przeszukałem pobieżnie szuflady i wziąłem kilka opakowań, znanych mi, środków przeciwbólowych oraz opatrunków. W biurze znalazłem pęk kluczy. Nie było to pewnie potrzebne, ale zamknąłem główne drzwi i przejście do Stonki, klucze schowałem do kieszeni.

Dopchanie wózka do mojej kamienicy nie należało do najłatwiejszych, duże obciążenie sprawiało, że było trudno nad nim zapanować. Kiedy już udało mi się dotrzeć na miejsce i poprzenosić wszystko do środka było ok 18: 00. Zamknąłem drzwi i zjadłem co nieco. Byłem zmęczony, a w głowie kłębiło mi się 1000 rożnych scenariuszy tego co mogło się stać.

Zasłoniłem okna i położyłem się na łóżku, w nadziei na to, że uda mi się zasnąć. Na stoliku, pod ręką, leżał nóż i toporek.

05.07.2034
Noc nie przyniosła mi ukojenia. Głuchą ciszę przerywało tylko ujadanie i wycie psów. Zasnąłem ok 02:00. Nie spałem długo, zbudził mnie podmuch chłodnego powietrza z otwartego okna. Zaraz, zaraz, przecież przed snem pozamykałem wszystkie drzwi i okna...

Rozbudziłem się momentalnie, naciągnąłem buty i chwyciłem za tomahawk. Cicho się skradając obszedłem małe mieszkanie, lecz niczego ani nikogo nie znalazłem. Czyżby rozum płatał mi figle?

Byłem spocony i pokryty piwnicznym kurzem. Postanowiłem zużyć baniak wody, żeby doprowadzić się do porządku. W końcu chcąc przetrwać trzeba zapewnić sobie maksimum komfortu - ktoś mądry pisał tak na jednym z forów survivalowych.

Umyłem się, przemyłem ranę na głowie świeżą wodą utlenioną, złożyłem czyste ubranie i buty (Demary rodzimej produkcji, bez szału jeśli chodzi o technologię, ale do tej pory spisywały nieźle).

Nowy dzień należy zacząć od porządnego śniadania, a żadne śniadanie nie może się obyć bez kawy. Kuchenka gazowa oczywiście nie działała. Wyszedłem na podwórko i naciąłem gałęzi zeschniętego krzaku dzikiego bzu. Drobne gałązki ułożyłem w środku małej przenośnej kuchenki, którą postawiłem na progu drzwi prowadzących na podwórze. Rozpaliłem ogień i postawiłem na kuchence metalowy kubek z wodą, już po chwili delektowałem się smakiem i zapachem gorącej kawy. Zjadłem konserwę, zagryzając chrupkimi waflami jakiegoś pieczywa oznaczonego popularnym napisem "Fit".

Odświeżony i syty czułem się jak nowo narodzony. Musze wyznaczyć sobie teraz jakieś konkretne cele. Na miejscu nie zostanę, w centrum otoczony wysokimi budynkami nie mogłem obserwować całego miasta i w razie "W" byłbym zamknięty w potrzasku.

Kto nigdy nie był w Słupsku musi wiedzieć, że centrum miasta położone znacznie niżej niż jego obrzeża. Najlepszym punktem widokowym były bloki na ulicy Hubalczyków. Dodatkowo w pobliży znajdowała się Stonka, Ciastorama i jednostka wojskowa, w której miałem okazję odbyć  służbę zasadniczą .

To były czasy. Nie to co dzisiaj... Sromota, degrengolada, nieuctwo, głupota i nieróbstwo toczyły ten kraj niczym rak. Nie było już czuć szlachetnego, sarmackiego ducha w Narodzie. Ludzie ogłupieni przez media tępym wzrokiem przypatrywali się rozpadowi naszego kraju. Kler był coraz bardziej arogancki a politycy w białych rękawiczkach rozdrapywali nasza ojczyznę i rzucali jej ochłapy na pożarcie tzw. sojusznikom Polski.
Otrząsnąłem się z tych rozmyślań i zacząłem przygotowania do wymarszu...

Spakowałem do plecaka trochę jedzenia, 2l wody, podręczną apteczkę, lornetkę i dysk twardy. Na dysku trzymałem masę poradników, które mogą się przydać. Były to poradniki medyczne, budowlane, survivalowe elektroniczne, atlasy roślin, słowniki językowe, itp. Do paska standardowo przypiąłem zestaw codzienny i nóż. Resztę sprzętu zabezpieczyłem w mieszkaniu. Wziąłem laskę i po dokładnym zamknięciu wszystkich drzwi ruszyłem w drogę. Była dziewiąta rano.

Na ulicach nie było żywej duszy. Pomimo bezchmurnego nieba, miłego słonecznego ciepła całe miasto spowijała aura grozy. Jedno pytanie cały czas nie dawało mi spokoju - "Gdzie  podziali się wszyscy ludzie?" Przeszukałem dokładnie kilka samochodów. Wszystkie wyglądały tak, jakby kierowcy zatrzymali i wyłączyli pojazdy, a potem zniknęli. Spróbowałem odpalić jedno z aut, silnik zaskoczył od razu. Pomruk silnika zabrzmiał nienaturalnie w tej niesamowitej ciszy, wyłączyłem go natychmiast. Nie chciałem, żeby ktokolwiek lub cokolwiek wykryło moją obecność. Dopóki się nie zabezpieczę, wolę nie zdradzać swojej obecności.
Skierowałem się na wschód, w stronę osiedla na ulicy Hubalczyków. Szedłem bocznymi uliczkami, unikając otwartych przestrzeni. Poruszałem powoli, uważnie przypatrując się opuszczonemu miastu. Większość budynków była poznaczona śladami niewielkich pęknięć, podobnie wyglądały chodniki i ulice.

Celem mojej wędrówki były cztery strategiczne punkty.
1. Osiedle - z najwyższych pięter blokowiska, będę miał doskonały widok na całe miasto.
2.Ciastorama - znajdę tam narzędzia, agregaty prądotwórcze, materiały budowlane i masę innych, przydatnych rzeczy.
3. Stonka i osiedlowe sklepiki - zapewnią mi źródło pożywienia.
4. Jednostka wojskowa - broń, ciężkie pojazdy bojowe, zbiorniki z paliwem i magazyny żywności. Co prawda nigdy nie prowadziłem BWPa, ale znajdę pewnie jakąś instrukcję.

Zamierzałem zabunkrować się w tamtej okolicy i czekać na rozwój wypadków.

Na osiedle dotarłem około południa, wdrapałem się na dach jednego z bloków i przez lornetkę zacząłem przyglądać się miastu, szukając oznak życia. Po półgodzinnej obserwacji dałem sobie spokój...

Schowałem lornetkę do plecaka i wyjąłem prowiant. Zjadłszy opakowanie wafli i konserwę, zacząłem żałować, że nie wziąłem ze Stonki jakichś słodyczy, włączyło mi się straszne ssanie na cukier :/ . Postanowiłem naprawić ten błąd następnym razem.

Położyłem się w cieniu jednego z wylotów kanałów wentylacyjnych. Było ciepło a po niebie powoli przesuwały się puszyste obłoki, czas zdawał się zatrzymać. Sielankowy nastrój jednak szybko mnie opuścił.
Trzeba wziąć d... w troki i brać się do roboty.

Przez właz zszedłem z dachu na ostatnie, czwarte, piętro bloku. Zacząłem sprawdzać drzwi 3 mieszkań - wszystkie były zamknięte, na 3 piętrze podobnie. Zszedłem na dół i to samo zrobiłem w sąsiedniej klatce.. Dopiero w 3 klatce szczęście się do mnie uśmiechnęło. Na obydwu ostatnich piętrach znalazłem otwarte mieszkania i to tak szczęśliwie, że jedno znajdowało się dokładnie nad drugim. Obydwa lokale były skromnie, ale przyzwoicie umeblowane. Na krześle kuchennym, w najwyższym mieszkaniu, znalazłem ślady znajomego, białego nalotu. Po kilku chwilach poszukiwań znalazłem klucze do jednych i drugich drzwi. Uśmiechnąłem się do siebie, zrobię sobie tu doskonałą bazę wypadową. W pierwszej kolejności opróżniłem lodówki i zamrażarki z żywności, która już zaczęła się psuć i wydawać nieprzyjemny zapach. Spakowałem wszystko do worka, zamknąłem drzwi do obu mieszkań i zszedłem na dół. Worek wyrzuciłem do kontenera,  znajdującego się za blokiem.

Skierowałem swoje kroki w stronę jednostki wojskowej. Po drodze zajrzałem do Ciastoramy. Automatyczne drzwi marketu były otwarte, w głównym wejściu stały 3 wózki. Dwa z nich były skierowane w stronę sklepu, a jeden w kierunku wyjścia. Wnętrze skrywały egipskie ciemności. W słabym świetle latarki ujrzałem kasy i rzędy wysokich regałów. Podszedłem do jednej z kas i wrzuciłem do plecaka kilka blistrów z bateriami, do mojej bazarowej latarki. Zacząłem szukać potrzebnych mi narzędzi. Po pół godzinie wyszedłem zaopatrzony w latarkę czołową, solidną piłkę do metalu i ciężkie nożyce do cięcia prętów.

Tak wyposażony podążyłem w stronę JW1872, której główna brama znajdowała się po drugiej stronie ulicy...

Przeszedłem przez biało czerwony szlaban i udałem się w stronę mojej byłej "kompanii". Ogromne metalowe wrota były zamknięte od środka, podobnie jak umieszczone w nich drzwi. Wynikało z tego, że zdarzenie, podczas którego wszyscy zniknęli, miało miejsce po 16.00. Po tej godzinie na "kompanii" zostawali tylko ci którzy mieli dyżur. Było upalne lato więc... Obszedłem budynek i znalazłem otwarte okno, przez które  wrzuciłem do środka cały sprzęt, a na końcu sam się wdrapałem do pokoju sypialnego. W środku zmieniło się niewiele, zmalała jedynie ilość "wozów". Podczas mojej służby, w okresie największego natłoku w środku spało 11 chłopa, w pomieszczeniu 4x4 metry. Teraz w pokoju stało zaledwie 6 prycz, 4 z nich pokrywał biały nalot. Przeszedłem do pokoju szkoleniowego, znajdowały się w nim 3 stoliki, kilka krzeseł i biurko z "grzybem". Na fotelu obok i samym biurku też znalazłem biały pyłek. Miałem nadzieję, że nie były to resztki dyżurnego.  "Kompania" była połączona z  warsztatem oraz dwoma garażami, w których stały nasze pojazdy. Na półpiętrze było biuro dowódcy. Brakowało tylko kuchni, żeby nasz oddział byłby całkowicie autonomiczny. Wróciłem do pokoju z otwartym oknem, zamknąłem je, piłę do metalu i nożyce zostawiłem w "szkoleniowym".  Poszedłem do wrót garażowych. W zamku drzwi wejściowych tkwił solidny metalowy klucz, pod tym względem nic się nie zmieniło. Wyszedłem z budynku i zamknąłem solidne drzwi.

Ruszyłem w stronę bramy wjazdowej,  następnie wzdłuż ogrodzenia, uważnie patrząc pod nogi. Po 15 minutach znalazłem to czego szukałem. Leżał w kępce krótkiej trawy, nagrzany od promieni słonecznych. Mini Beryl z 20-nabojowym magazynkiem,  pokryty czarną matową powłoką . Po obejściu wszystkich posterunków znalazłem ich jeszcze 6, kolejnych 14 zabrałem z baraku wartowników, wszystkie zaniosłem na "kompanię". Musiałem wykonać 3 kursy, zanim uporałem się z tym zadaniem. Ze wszystkich karabinów wyjąłem magazynki, 5 z nich wrzuciłem do plecaka. 20 karabinków powiązałem sznurkiem, znalezionym w warsztacie i ukryłem w kanale naprawczym, pod jednym z pojazdów. Pozostałe magazynki umieściłem w torbie sportowej, któregoś z żołnierzy i schowałem w szafie, w biurze dowódcy.

Zrobiło się późno. Wziąłem Beryla, plecak i udałem się w drogę powrotną, do mojej kamienicy. Czując ciężar broni  na ramieniu "szyderczym krokiem" maszerowałem przez miasto. Kiedy dotarłem na miejsce, robiło się już szaro. Zjadłem kolację, zamknąłem okna, szczelnie zaciągnąłem zasłony i ułożyłem się do snu.
06.07.2034...
Poranek przywitał mnie ołowianymi, deszczowymi chmurami. Po wczorajszej pięknej pogodzie, nie było śladu. Musiałem podjąć decyzję, działać skrycie czy otwarcie i użyć jednego z samochodów do poruszania się po mieście. Miałem już broń, więc byłem w stanie przeciwstawić się przed ewentualnemu niebezpieczeństwu. Z drugiej strony wolałbym się nie ujawniać. Nie wiedziałem kto lub co mi grozi, a zagadkowe zniknięcie mieszkańców wzbudzało we mnie ciągły niepokój.

Na tych rozmyślaniach minęło mi śniadanie. Rozejrzałem się po mieszkaniu, zapasów i sprzętu było zbyt dużo, żeby targać cały ten majdan na Hubalczyków. Postanowiłem zaryzykować i poszukać samochodu.

W pierwszym momencie czułem się jak dziecko w sklepie z zabawkami, któremu rodzice obiecali kupić co tylko sobie wybierze. Szukałem terenówki/SUVa którym mógłbym spokojnie wjechać w okoliczne bezdroża. Samochód nie mógł być też zbyt skomplikowany konstrukcyjnie, ponieważ moja znajomość mechaniki kończyła się na umiejętności wymiany koła i żarówki.

Po godzince znalazłem autko, które odpowiadało mi w 130%. Niedaleko Brutto, na Tuwima, stała zgniłozielona, 5-drzwiowa Łada Nina. Niezbyt piękny samochód, rosyjskiej konstrukcji wydawał się być idealny do moich celów. Cały samochód oblepiony był naklejkami z jakichś rajdów i zjazdów offroadowych. Na dachu zainstalowany był spory bagażnik, zespawany z grubych aluminiowych rurek. Tylni i przedni zderzak zrobione były z solidnych, chromowanych rur. Całego efektu dopełniało wysokie zawieszenie i szperacze nad przednią szybą. Kluczyk standardowo znalazłem w stacyjce.

Odpalił od razu. Warkot silnika częściowo zagłuszał szum wiatru, który od rana targał drzewami. Jako że ulica była zastawiona innymi samochodami, musiałem podjechać pod kamienicę chodnikiem. Rozłożyłem tylne siedzenia, zyskałem dzięki temu sporą powierzchnię bagażową. Do środka wrzuciłem zapasy, natomiast do dachu przywiązałem plecaki i torby z resztą sprzętu. W związku z tym,  że wewnątrz zostało mi sporo miejsca zdecydowałem się pojechać na małe zakupy do Stonki.

Lawirując między pozostawionymi autami, cofnąłem pod główne drzwi dyskontu. Włączyłem latarkę czołową i wszedłem do środka. Przez cały czas nie rozstawałem się z Berylem, fakt że mogłem go użyć dawał mi względne poczucie bezpieczeństwa. W drzwiach przywitał mnie zgniłkawy odór rozkładu, mięso i warzywa zaczęły się psuć. Starałem się w jak najszybszym czasie zapełnić bagażnik konserwami, wodą, puszkami z owocami i słodyczami. Zostało mi jeszcze trochę miejsca, więc poszedłem zabrać nieco środków higienicznych.

Wszedłem między regały z psią karmą i kosmetykami. Coś chlapnęło pod podeszwą buta. W świetle latarki zobaczyłem, że 2 metry alejki pokryte są krzepnącą krwią i wnętrznościami a przede mną leżało coś co kiedyś zapewne było średniej wielkości psem.

Karabin automatycznie znalazł się w moich, spoconych od nagłego przypływu adrenaliny, dłoniach. Zaklekotał przeładowany zamek.

Wszystkie mięśnie napięły mi się mimowolnie. Zwiększyłem kąt świecenia i moc latarki. Nasłuchiwałem. Do moich uszu docierał tylko świst hulającego na zewnątrz wiatru. Powoli zacząłem się wycofywać. Podeszwy moich butów zostawiały na posadzce krwawe ślady. Uważnie rozglądałem się na boki. Po długiej chwili, która ciągnęła się niemiłosiernie, dotarłem do wyjścia. Odwróciłem się w stronę auta i zamarłem w bezruchu. Obok otwartych drzwi samochodu siedziały dwa brzydkie pitbulle, ich pyski i sierść umazane były w czerwonej posoce.

Powoli uniosłem karabin prawą ręką, w tym samym czasie lewa dłoń powoli sięgała do kieszeni, z której wyjąłem pojemnik z gazem. Wiatr był zbyt silny, żebym mógł go skutecznie użyć. Zacząłem więc powoli wycofywać się do środka budynku, nie spuszczałem wzroku z psów. Ich blado niebieskie oczy mroziły moją duszę. W pewnym momencie drgnęły, podniosły się i zaczęły powoli podążać w moją stronę. Broń i pojemnik z gazem miałem wymierzony w ich stronę. Większy zaczął szczerzyć kły i warczeć. Byłem już ok 5 metrów od wejścia, psy znajdowały się w odległości 3 metrów ode mnie. Wiatr nie stanowił już przeszkody. Wstrzymałem oddech i wcisnąłem rozpylacz. W stronę psów poleciał rozproszony strumień gazu. Trafiłem bezbłędnie. Pół sekundy później wystrzeliłem z karabinu.  Celowałem w podłogę, przed zwierzętami. Huk czterech wystrzałów, zwielokrotniony zamkniętą przestrzenią, mało nie rozerwał mi bębenków.

Nie wiem co było bardziej skuteczne, gaz czy huk i rozbłyski wystrzałów. Efekt jednak był taki, że oba psy uciekły czym prędzej, skamląc żałośnie. Otarłem pot z czoła i wsiadłem do samochodu. Cały drżałem. Musiałem chwilę odczekać, żeby ochłonąć. Na przedniej szybie pojawiły się pierwsze krople deszczu. Zabezpieczyłem pakunki na dachu cienką płachta biwakową. Deszcz nie był zbyt intensywny więc, powinno to wystarczyć zanim dojadę na osiedle.

Po pół godzinie byłem na miejscu. Deszcz przestał padać i promienie słoneczne zaczęły przebijać się przez rzednące chmury.

 Przeniesienie zapasów do mieszkania zajęło mi ze 3 godziny. Chodzenie po schodach dawało nieźle w kość. W przyszłości będę musiał skombinować chociażby jakiś kołowrotek i zrobić prowizoryczną windę do takich zadań. Po skończonej pracy padłem na trawnik przed blokiem i rozkoszowałem się chwilą wytchnienia. Było późne popołudnie. Wszystkie chmury zniknęły i słońce grzało niemiłosiernie. Miałem w planach zrobić dzisiaj wypad do JW. W cieniu bloku rozpaliłem moją kuchenkę, zrobiłem sobie herbatę i wrzuciłem co nieco na ząb. Podobno nie ma nic lepszego na upały, niż gorąca herbata. Podnosi ona temperaturę ciała i nie odczuwa się tak gorąca, ponadto organizm mniej się poci.

Zabrałem plecak, karabin i pojechałem do jednostki. Co prawda nie było daleko, ale musiałem zabrać stamtąd kilka rzeczy. Z "kompanii" wziąłem, zostawione wcześniej, nożyce i piłkę do metalu. Musiałem odwiedzić dwa miejsca. W pierwszej kolejności poszedłem na "rozpoznanie". Drzwi budynku były otwarte, tak więc dostałem się do środka bez problemu. Przeszukiwałem budynek piętro po piętrze, aż w końcu znalazłem to czego szukałem - solidne metalowe drzwi "zabezpieczone" plastelinową plombą, alarmem, solidną kłódką i zwykłym zamkiem. Alarm mnie nie martwił, w końcu nie było prądu. Zerwałem plombę, i wziąłem się za przecinanie kłódki. Szło opornie, ale brzeszczot piły stopniowo zagłębiał się w hartowanej stali. Po dłuższej chwili, wzmożonego wysiłku, kłódka ustąpiła. Na drodze do skarbca stał już tylko zamek, miałem nadzieję, że mój łomik poradzi sobie z nim bez problemu. Pod naporem mięśni skobel puścił i drzwi otworzyły się. Moim oczom ukazała się stalowa krata zamknięta na dwie mniejsze kłódki, nożyce poradziły sobie z nimi beż problemu.

Na zwykłych metalowych półkach poukładana była broń najróżniejszych rodzajów - pistolety, pistolety maszynowe, karabiny. Skrzynie ustawione na podłodze, wyładowane były amunicją i granatami. Jednak mnie najbardziej interesowała metalowa szafa, stojąca w rogu pomieszczenia. Znowu w ruch poszły nożyce. Po chwili trzymałem w ręce Barret M82A3, jeden z najpiękniejszych i najskuteczniejszych karabinów snajperskich.

Zacząłem nosić do samochodu zapasową amunicję do Barretta i Beryla. Dorzuciłem też trochę granatów, kto wie kiedy mogą się przydać. Na tej pracy zeszły mi kolejne 2 godziny, całe szczęście dni były długie. Kiedy skończyłem pojechałem na "remontową", po zdjęciu kilku kłódek i przeszukaniu szafek znalazłem instrukcje obsługi poszczególnych pojazdów, używanych w jednostce. Wrzuciłem wszystko do auta i pojechałem do "domu". Zaczynało robić się już późno, więc zaniosłem do mieszkania tylko karabin i granaty. Amunicję przykryłem płachtą i zostawiłem w bagażniku. Samochód ustawiłem tak, żeby słońce nie nagrzewało go od samego rana.

Na ciemnym niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, a spory fragment księżyca oświetlał wszystko chłodnym blaskiem. Zabrałem stary niemiecki śpiwór i wyszedłem na ciepły dach, nagrzany popołudniowym słońcem. Postanowiłem tą noc spędzić na zewnątrz. Nie bałem się, że spadnę, ponieważ całość otoczona była niskim gzymsem. Zacząłem przyglądać się pogrążonemu w mroku nocy miastu, kiedy na jego przeciwległym końcu, dostrzegłem mały jasny punkt. Przetarłem oczy i przyłożyłem do nich lornetkę. W oddali, jasnym blaskiem świeciło małe ognisko. Nie mogłam w to uwierzyć, oprócz mnie ktoś jeszcze znajdował się w mieście. Zacząłem się zastanawiać, zostać czy jechać? Kto to może być? Na pewno człowiek, żadne inne stworzenie nie rozpaliłoby ognia. Wróg czy przyjaciel? Różne myśli kłębiły mi się w głowie, spojrzałem jeszcze raz przez lornetkę. Nie znalazłem nic w zasięgu wzroku. Czyżby to przewidzenie? Może ktoś zgasił już ogień? Długo nie mogłem zasnąć, noc była ciepła i duszna, a koszmarne wizje targały moją duszą...

07.07.2034...
Śpiwór był mokry od rosy, otrzepałem go i rozwiesiłem na antenie telewizyjnej, żeby wysechł. W powietrzu unosiła się delikatna mgła. Nie było możliwości, abym wypatrzył cokolwiek przez lornetkę. Nie widziałem sensu, żebym jechał szukać śladów po rzekomym ognisku, ponieważ teren do przeszukania był zbyt rozległy. Postanowiłem nie używać samochodu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Wczorajsze odkrycie nie dawało mi spokoju, może było to  tylko przewidzenie, ale nie mogłem mieć pewności.

Zjadłem śniadanie i zająłem się rozładunkiem auta. Skrzynki z amunicją były ciężkie i praca szła powoli. Wszystkie zapasy dzieliłem na oba mieszkania. 1/4 całości szła do niższego mieszkania, a reszta do tego na ostatnim piętrze. Czekała mnie masa pracy, zresztą jak codziennie, od kiedy wszyscy (chyba wszyscy) zniknęli.

Poszedłem do Ciastoramy po narzędzia i potrzebne materiały. Po drodze znalazłem dwukołowy wózek, jakim bezdomni wożą swój dobytek. Wziąłem go ze sobą, o wiele bardziej nadawał się do przewożenia sprzętu niż wózki z marketów. Ze sklepu zabrałem narzędzia murarskie, ciesielskie, dwa worki cementu, dużą plastikową balię i kilka wiader. Potrzebowałem jeszcze piasku i wody. Między blokami znalazłem piaskownicę. Z wodą było gorzej, mogłem użyć tej ze Stonki ale nie chciałem marnować zapasów. Wróciłem do Ciastoramy, załadowałem na wózek plastikową, stu litrową, beczkę i kolejne wiadro. W poszukiwaniu wody wyruszyłem na osiedle domków jednorodzinnych, znajdujące się po drugiej stronie ul. Hubalczyków. Po pewnym czasie, znalazłem  oczko wodne na jednej z posesji. Napełniłem beczkę i wróciłem pod "mój" blok.

Wszystkie te zajęcia zajęły mi całe przedpołudnie. Słońce zaczęło grzać niemiłosiernie. Zostawiłem wszystko, i schowałem się w cieniu, zacząłem przyrządzać obiad. W starej wojskowej menażce upichciłem sobie gulasz ze słoika. W trakcie posiłku, zza budynku wyszedł duży, czarny wilczur. Powoli odłożyłem naczynie i sięgnąłem do kieszeni po gaz. Cholera - zużyłem wszystko wczoraj. Odbezpieczyłem karabin i czekałem. Nie chciałem strzelać, po pierwszy szkoda było mi psa, po drugie wystrzał zdradziłby moją obecność.

Wilczur stał i patrzył, nie zdradzał oznak agresji. Po chwili zauważyłem, że przypatruje się opróżnionej do połowy menażce. Zrobiłem kilka kroków w tył. Pies podszedł i zaczął wyjadać zawartość naczynia, co chwilę zerkając na mnie. Kiedy skończył odwrócił się i odszedł. Spoconymi dłońmi zabezpieczyłem broń. Zajrzałem do menażki - była wylizana do czysta. No cóż, będę musiał zadowolić się suchym prowiantem.

Kiedy już odpocząłem, zabrałem się do dalszej pracy. Obszedłem oba mieszkania, miały taki sam układ, ściany i sufit zbudowane były z żelbetonowych płyt. Przebicie się przez sufit nie wchodziło w grę. Zamierzałem połączyć oba mieszkania i zamurować drzwi w najwyższym. W razie draki mogłem bronić się na 3 piętrze i ewakuować na 4, a stamtąd na dach i po linie na dół. Wszystko musiało być przemyślane, w końcu miała to być moja twierdza.

Narzędzi miałem pod dostatkiem, ale nie było elektryczności. Mógłbym użyć agregatu prądotwórczego, był on jednak zbyt głośny, chyba że...

Otworzyłem łomem drzwi do dwóch kolejnych mieszkań, na ostatnim piętrze. Do jednego z nich zniosłem wszystkie znalezione materace i obłożyłem nimi okna oraz drzwi w małej kuchni. Powinno to wyciszyć pracę silnika na tyle że nie będzie go słychać. Do wylotu spalin zamontowałem długi przewód i jego koniec umieściłem pod okapem kuchennym, który podłączyłem pod wolne gniazdko. Musiałem jeszcze zdobyć paliwo. Na parkingu Ciastorasmy stało kilkadziesiąt samochodów. W sklepie znalazłem małą, ręczną pompkę do paliwa i kilka plastikowych kanistrów - zabrałem dwa. Rozprułem osłonkę wlewu najbliższego auta i wypompowałem 10 litrów benzyny. Z marketu zabrałem wiertarkę, przedłużacz, solidne haki, do wkręcenia w ścianę i dwa zwoje liny.

Zamontowałem dwie pary haków, jedną na dachu, drugą pod parapetem w najwyższym mieszkaniu, tak że obie pary znajdowały się jedna pod drugą w linii prostej. Z lin uplotłem dwie drabinki sznurowe, które przymocowałem do haków. W ten sposób mogłem dostać się z dolnego mieszkania do drugiego, i dalej na dach bloku.

Nadchodził wieczór. Jutro zamierzałem zająć się zamurowaniem drzwi górnego mieszkania. Zabrałem prowiant, broń i rozsiadłem się na dachu. Przeżuwając powoli nijaki posiłek, wpatrywałem się w pogrążające się w mroku miasto. Nie mogłem pozwolić sobie na sen, musiałem upewnić się czy wczorajsze odkrycie było tylko złudzeniem. Sen zmorzył mnie około północy. Do tego czasu niczego nie udało mi się zaobserwować.

Człowiek spał oparty o komin wentylacyjny. Z mrocznego nieba sfrunął na dach ogromny skrzydlaty kształt. Wylądował bezszelestnie na dachu. Był wysoki na ponad dwa metry. Postawą przypominałby człowieka gdyby nie ogromne nietoperze skrzydła, którymi okrył się jak aksamitnym płaszczem. Jego ciemno-szara skóra pokryta była krótką miękką sierścią. Poruszał się wyprostowany na dwóch nogach. Palce rąk i stóp zakończone były długimi, zakrzywionymi szponami. Głowa, zwieńczona spiczastymi uszami, stanowiła groteskową mieszankę cech ludzkich i małpich. Gdyby komuś udało się zajrzeć w oczy stworzenia, dojrzałby w nich skrytą, okrutną inteligencję. Jednak taka osoba nie miałaby szansy, aby podzielić się z kimkolwiek swoja wiedzą. Szerokie usta okalały wąskie, szare wargi, z pomiędzy których pobłyskiwały wąskie i ostrze jak brzytwy kły. Zbliżał się do pogrążonego we śnie człowieka bezszelestnie, nie spieszył się aby nie obudzić ofiary. Kiedy znalazł się w odległości pozwalającej na atak wbił w pierś człowieka szponiaste palce i poderwał go do góry...

08.07.2034
Zerwałem się gwałtownie. Na szczęście był to tylko sen. Naczytałem się za dużo fantastyki. Po śniadaniu wziąłem się do pracy. Wymontowałem drzwi i futrynę, w górnym mieszkaniu.

W markecie nie było ani cegieł ani pustaków, a nie chciałem odpalać samochodu i jechać do składu budowlanego. Użyłem starych płyt chodnikowych spod bloków oddalonych od ulicy, które wyrywałem i zwoziłem wózkiem . Najgorsze było wnoszenie płyt na górę, były strasznie ciężkie, a musiałem mieć ich sporo ponieważ chciałem zamurować drzwi kładąc je na płasko. W ten sposób powinienem był otrzymać gruby i wytrzymały mur.

W trakcie obiadu, znowu pojawił czarny wilczur. Położył się w odległości trzech metrów ode mnie i czekał. Zostawiłem jedzenie w menażce i jak wczoraj oddaliłem się na bezpieczną odległość. Nie spuszczałem wzroku z psa ani palca ze spustu. Psina wylizała naczynie do czysta i odeszła.

Na rozkopywaniu chodnika i zwożeniu płyt minął mi cały dzień. Wieczorem znowu obserwowałem miasto, ale nie zauważyłem żadnych śladów niczyjej obecności.

09.07.2034
Od samego rana zacząłem murować. Skończyłem w południe, krytycznym okiem przyjrzałem się swojemu dziełu i musiałem stwierdzić że wyszło mi całkiem nieźle. W porze obiadowej znowu pojawił się czarny wilk. Tym razem podszedł całkiem blisko i położył się obok, czekając aż zjem. Po dojedzeniu resztek nie odszedł lecz został. Wyglądało na to, że miałem psa. Ostrożnie sięgnąłem do skórzanej obroży, pies nie sprzeciwiał się. Na metalowej plakietce widniało wygrawerowane imię - "Mors" i adres właściciela. Ktoś musiał mieć niezłe poczucie humoru, żeby tak nazwać psa.

-Chodź, Mors.- powiedziałem. -Musimy i dla ciebie zorganizować zapas jedzenia.- Po raz pierwszy od kilku dni miałem się do kogo odezwać. Ciekawe czy ?...

-Zostań. Do nogi. Leżeć. Siad.- Pies bezbłędnie wykonywał wszystkie polecenia. Musiał być dobrze wytresowany.

Udaliśmy się do najbliższej Stonki. Załadowałem na wózek kilka worków psiej karmy i michę na wodę. Po zawiezieniu tego do mieszkania udaliśmy się do Ciastoramy. Wybrałem trzy plastikowe zakręcane beczki, w trzech rozmiarach, tak aby każda mieściła się w następnej, jak Matrioszka. Zabrałem znowu kilka zwojów lin, kilkanaście haków i solidną kłódkę. Z całym zaopatrzeniem wróciliśmy do "domu". Haki wkręciłem na każdym z rogów dachu mojego bloku, a z lin skręciłem długą drabinkę sięgającą od dachu aż do ziemi. Teraz mogłem też ewakuować się bezpośrednio z dachu, przymocowując drabinkę w dowolnym miejscu. W klapie wejściowej na dach wywierciłem dwie dziury, tak że mogłem zamknąć ją na kłódkę od zewnątrz. Kolejne haki wkręciłem w pobliżu jednego z kominów wentylacyjnych i przymocowałem do nich największą beczkę. Do środka włożyłem dwie kolejne, w najmniejszej beczce umieściłem zapas jedzenia, amunicji i granatów. Beczki miały zabezpieczyć zapasy przed wilgocią oraz przed zbyt wysoką temperaturą. Byłem przygotowany. Mogłem zacząć eksplorację miasta.

Wieczorem znowu wdrapałem się na dach. Mors spał, w mieszkaniu na 3 piętrze. Jak poprzedniej nocy, znowu niczego nie zaobserwowałem.

10.07.2034
Wyruszyłem z samego rana. Dzień zapowiadał się na ciepły i bezwietrzny. Tym razem oprócz standardowego wyposażenia i broni towarzyszył mi duży, czarny wilczur. Zdecydowałem się na pieszą wędrówkę. Standardowo starałem się poruszać bocznymi uliczkami, tak aby być mało widocznym. Pierwszym z  celów był sklep rowerowy w centrum miasta. Chciałem zaopatrzyć się w miarę szybki i cichy środek transportu, rower nadawał się do tego idealnie. Dotarcie na miejsce zajęło mi 2 godziny, gdyż musiałem poruszać się ostrożnie.

Drzwi do sklepu były otwarte. Jako że nie bardzo znam się na rowerach wybrałem najdroższy z terenowych modeli. Do kompletu dopasowałem dużą przyczepkę turystyczną, wrzuciłem do niej pompkę, klucze rowerowe i kilka dętek. Zmontowałem wszystko na ulicy i ruszyłem dalej.  Plecak i pochwę z nożami wrzuciłem do przyczepki, skróciłem pasek karabinu i przerzuciwszy go przez plecy, wsiadłem na swój nowy nabytek.  Jako że lato dopiero się rozpoczynało i będzie jeszcze cieplej, chciałem zorganizować sobie trochę odpowiednich ubrań.

Rower spisywał się świetnie, mogłem teraz poruszać się o wiele szybciej. W razie konieczności mogłem go zostawić i dalej poruszać się pieszo. Mors cały czas mi towarzyszył, nie oddalał się zbyt daleko, nie szczekał i nie wariował.

Dojechałem do sklepu sportowego koło słupskiej "starówki". "Zdobiła" ją kolejna "Stonka", dawniej w  tym  miejscu mieściło się słynne kino "Millenium".

Dostałem się do sklepu bez najmniejszego problemu, przeszedłem przez ladę i wszedłem na zaplecze. Włączyłem latarkę i mocniej ścisnąłem karabin w dłoniach, nie spodziewałem się żadnych niespodzianek, ale wolałem być przygotowany. Szukałem bielizny termicznej. Po pół godzinie znalazłem to czego szukałem. Wziąłem 3 komplety w największym rozmiarze. Nie zmieniało to jednak faktu, że przy mojej budowie i tak delikatnie mówiąc była opięta. Nie rozumiem, dlaczego nie robią takiej bielizny dla "dobrze zbudowanych", tylko dla kolesi o figurze atletów. Jak ktoś jest solidniejszej budowy, to nie może ćwiczyć w "profesjonalnym" stroju? Najpierw muszę schudnąć, żeby wbić się w termiczne kalesony?

Wrzuciłem towar na przyczepkę i pojechałem na Kopernika, do militarnego. O dziwo drzwi były zamknięte, obszedłem budynek dookoła i znalazłem tylne wejście, które było otwarte. Ostrożnie wszedłem do środka. Pierwsze pomieszczenie poprzedzielane było rzędami półek, z poustawianymi na nich kartonami. Za magazynem znajdowało się małe pomieszczenie sklepu. Słońce wpadało do środka, przez odsłoniętą witrynę. Przeszukałem ladę i zlazłem pęk klucz. Wróciłem na zaplecze. W świetle latarki zacząłem przeszukiwać po kolei wszystkie regały. Wziąłem 3 pary letnich bojówek, 3 pary krótkich spodenek, kilka koszulek, kapelusz z szerokim rondem, 2 pary letnich trzewików, kilka małych pojemników z gazem pieprzowym. Dorzuciłem kilka zwojów paracordu i zapakowałem cały majdan na przyczepkę. Wróciłem do sklepu, zasłoniłem rolety w witrynie, tak żeby z zewnątrz nie było widać co znajduje się w środku. Upewniłem się że klucze pasują do drzwi głównych i tylnych, zamknąłem oba wejścia i wsiadłem na rower.

Słońce stało już wysoko na niebie i prażyło niemiłosiernie, jednak kapelusz chronił twarz przed skwarem lejącym się z góry. Obciążona przyczepka spowolniła mnie nieco, jednak odpowiednie dopasowanie przerzutek ułatwiało jazdę. Mors biegł przede mną, nagle zatrzymał się i zaczął warczeć. Zahamowałem i szybkim ruchem zdjąłem karabin z pleców. Wilczur rzucił się i wbiegł w bramę najbliższego podwórka, zostawiłem rower i pobiegłem za nim to, co zobaczyłem przyprawiło mnie o dreszcze.

Podwórko było nieduże, znajdowała się na nim plastikowa piaskownica, obok niej leżał dziecięcy rowerek. Na środku podwórza rosła duża rozłożysta wierzba, rzucająca cień na scenę grozy, której stałem się świadkiem.

Piaskownica zbryzgana była zakrzepłą, brunatną krwią, nad którą roiło się kłębowisko tłustych much. W kałuży krwi, leżało coś co było zapewne resztkami ludzkiego ciała. Zwłoki były poszarpane, a na odsłoniętych kościach widać było ślady ostrych zębów. Ciało leżało w poprzek piaskownicy, w taki sposób jakby zostało zrzucone z dużej wysokości. Sugerowały to popękane kości i uszkodzony brzeg piaskownic.

Żołądek skręcił mi się w spazmatycznym skurczu. Nie wytrzymałem, cała zawartość żołądka wylądowała pod ścianą domu. Dłuższą chwilę zajęło mi opanowanie nerwów i spazmów żołądka. Odbezpieczyłem karabin i podszedłem bliżej. Ciało należało do wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny. Leżał twarzą do ziemi, a nie miałem ochoty go podnosić. Spojrzałem do góry, cienkie gałęzie nad ciałem były połamane aż do samego wierzchołka drzewa. Trup wydawał słodki odór rozkładu, co przy wysokiej temperaturze powietrza nie było niczym dziwnym. Nie byłem patologiem, ale wychowałem się na wsi i nie raz miałem okazję natknąć się na zwłoki martwej, leśnej zwierzyny. Powiedziałbym, że ciało leży tu od 3-4 dni. Wziąłem dwie foliowe torebki, w które zapakowane były koszulki i nałożyłem je na ręce. Nie zamierzałem ryzykować zakażenia jakimś paskudztwem. Pobieżnie przeszukałem ciało i znalazłem brązowy, solidnie wykonany, skórzany portfel.

Przyjrzałem się ziemi dookoła. Była przesączona krwią. W środku piaskownicy na zbrukanym posoką piasku, odbite była dwa całkiem wyraźne ślady szponiastych łap... Przypominały kształtem ludzkie dłonie, jednak w piasku wyraźnie odbite były krawędzie długich ostrych szponów.

Mimo grzejącego niemiłosiernie słońca, nagle zrobiło mi się przenikliwe zimno. Skórę pokryła gęsia skórka, a duszę zmroziło uczucie niepojętego strachu.

Schowałem portfel, zwołałem cicho psa i wsiadłem na rower. Pospiesznie pojechałem w stronę "domu". Jechałem jak szalony, byłem na miejscu po 5 minutach. Rower wraz z zapasami wstawiłem na klatkę schodową. Zabarykadowałem drzwi i pobiegłem z Morsem do mieszkania. Pozamykałem okna, zaciągnąłem zasłony, zamknąłem drzwi. W końcu poczułem się w miarę bezpiecznie.

Padłem na kanapę, poczułem że coś mnie uwiera, wyjąłem z kieszeni skórzany portfel i otworzyłem go. Na skórze wybity był jakiś symbol, zapewne znak firmowy producenta, było to podwójne wielkie P otoczone kolistym napisem "HANDMADE LEATHER SHEATHS"...
Miał na imię Piotr, był 29 letnim kierowcą autobusu, studiował zaocznie. Miał żonę i dwie małe córeczki, bliźniaczki. Mieszkał na drugim końcu miasta. Znalazłem też kartę biblioteczną, bankomatową i kilka kart ze stacji benzynowych. W środku znajdowało się coś jeszcze, stalowa karta surwivalowa. Dało mi to do myślenia, będę musiał odwiedzić mieszkanie Piotra, może znajdę coś użytecznego.

Ciekawe jakim cudem się tu znalazł, dlaczego nie zniknął tak jak reszta i jak zginął?? Właściwie jak umarł było oczywiste. Należało zapytać kto, czy też raczej CO go zabiło? Przypomniał mi się sen z przed trzech dni, przebiegł mnie dreszcz, a włosy na karku stanęły dęba. Cokolwiek by to nie było, nie poddamy się tak łatwo. - Prawda Mors? - Pies leżał na podłodze i cały drżał, uszy miał położone po sobie i cicho skomlał.

Wyjrzałem za okno, zaczęło zmierzchać. Horyzont skąpany był w krwawej poświacie zachodzącego Słońca, a połówka wschodzącego księżyca uśmiechała się złowrogo. Niebo we krwi zwiastowało łowy -Wild Hunt, Dziki Gon. To był czas łowcy i zwierzyny.

Nie będę czekał. To ja zdecyduję kto stanie się polującym, a kto ściganym.
Jutro. Jutro się zacznie.

11.08.2034...
Znowu się nie wyspałem. Do północy obmyślałem plan, a kiedy już zasnąłem targały mną wizje kłów i szponów rozrywających moje ciało. Zjadłem porządny posiłek. Po śniadaniu wniosłem wszystkie, zgromadzone dnia poprzedniego, fanty do mieszkania. Wziąłem rower z przyczepką i podjechałem do Ciastoramy. Zabrałem stamtąd płachtę grubej folii malarskiej, rękawice gumowe i strój ochronny do malowania.

Wróciłem na miejsce masakry. Założyłem ubranie ochronne i zawinąłem ciało w folię. Udało mi się ułożyć ten makabryczny ładunek na wózku i przywiązać go linkami, tak aby nie spadł. Wjechałem do Ciastoramy, rower z ciałem zostawiłem w magazynie i poszedłem do "domu" po cały potrzebny sprzęt. Beryla miałem już ze sobą, wziąłem Barreta, nóż, kilka granatów i zapas żywności oraz wody. Wszystko to złożyłem w jednym z biur Ciastroamy, którego okna wychodziły na parking. Pomieszczenia administracyjne były położone na piętrze, dzięki temu miałem widok na cały parking. Dodatkowo okna zaopatrzone były w szyby weneckie, mogłem więc obserwować sytuację na zewnątrz, samemu pozostając niezauważonym. Pod parapet podsunąłem biurko, tak aby mieć lepsze oparcie dla karabinu. Nóż przytroczyłem do pasa, a Beryla położyłem na stoliku obok. Na jednym z działów sklepu znalazłem wiatrówkę z dolnym naciągiem, na śrut 5,5. Zaniosłem ją, wraz z zapasem amunicji na górę. Stanowisko było już gotowe.

Zszedłem na dół i wyciągnąłem worek z ciałem na środek parkingu. Cuchnęło niemiłosiernie. Otworzyłem pakunek i ułożyłem zwłoki na środku wolnej przestrzeni parkingu. Pod ciałem położyłem 2 grube woreczki wypełnione benzyną, szczelnie zawiązane. Jeden pod szyję, drugi pod brzuch. Przyszła pora na najtrudniejszą część zadania. Między ciało, a worek wsunąłem po jednym granacie i wyjąłem zawleczkę. Zajęło to dużo czasu gdyż musiałem być niezwykle ostrożny.

Szybko się oddaliłem i ulokowałem w biurze. Snajperka stała przygotowana do strzału, a ja obserwowałem teren, aby w razie czego odstraszyć z wiatrówki zabłąkane psy i innych padlinożerców.

Nie czułem się dobrze z tym, że wystawiłem ludzkie ciało na przynętę, ale też okoliczności nie były zwyczajne, a cel uświęca środki.

Pozostało czekać...  

Dzień ciągnął się jak flaki z olejem, na szczęście nie było tak upalnie. Chmury częściowo przesłaniały Słońce. Siedziałem wygodnie rozparty w fotelu, który przytargałem z biura jakiegoś kierownika, obserwowałem parking i niebo. Koleś w końcu spadł z dość wysoka, więc to coś musiało umieć latać. Musiało latać bardzo dobrze i mieć niezgorsze skrzydła, bo trup przed częściowym zjedzeniem musiał ważyć ok 90-100 kg. Mors leżał pod biurkiem i drzemał. Postawiłem mu michy z wodą i karmą, żeby nigdzie nie biegał. Kilka razy musiałem przepłoszyć z wiatrówki kruki, które podlatywały do ciała. Strzelałem tak, żeby je przepłoszyć a nie zabić. Właściwie to cały dzień minął bez większych rewelacji. Zacząłem się zastanawiać czy sobie czegoś nie ubzdurałem. Może to przez upały, może mózg mi się przegrzał? Facet pewnie spadł z drzewa a resztę dokończyły psy. 

Zaczynało zmierzchać, wiatr przegonił chmury i na niebie zaczęły pojawiać się migotające gwiazdy. Nadchodziła noc, a wraz z nią strach i niepewność. Słońce zaszło już całkiem za horyzont, cały parking oświetlało tylko srebrne światło gwiazd i księżyca.

Nagle poczułem przenikliwy chłód, dostałem gęsiej skórki. Mors cicho zaskomlał, położyłem mu dłoń na karku, żeby się uspokoił. Powoli i cicho odłożyłem wiatrówkę i przeładowałem Barreta. Na parkingu nic się nie działo, ale czułem, że coś wisi w powietrzu.

Nagle coś delikatnie uderzyło w blaszany dach, słyszałem ciche chrobotanie nad głową. Przymknąłem okno tak, aby jak najbardziej się za nim ukryć, ale jednocześnie mieć widok na przynętę. Wielki cień cicho spłynął z dachu i przysiadł przy zwłokach. Serce mi zamarło.

Był wyższy ode mnie o jakieś 30 cm, miał szczupłe ciało i ogromne skrzydła. Z powodu zbyt małej ilości światła nie zdołałem zaobserwować żadnych szczegółów, tym bardziej że stworzenie było odwrócone do mnie plecami/skrzydłami. Powoli zbliżał się do ciała.

Wiedziałem co za chwilę nastąpi i schowałem głowę pod biurkiem.

Całym budynkiem wstrząsnął potężny wybuch, słychać było odłamki wbijające się w ściany i samochody. Czym prędzej wypełzłem spod biurka i złapałem za karabin. Moim oczom ukazał się istny danse macabre.

Ciało praktycznie zniknęło, a to co zostało dopalało się w kłębach gryzącego dymu. Obok, w jasno migoczących płomieniach, groteskowo tańczył płonący stwór. Wił się i skręcał w makabrycznym balecie, jednocześnie wydając wysokie, piskliwe dźwięki. Podniosłem Barreta i wycelowałem, nie spieszyłem się.

Padł strzał, stwór padł na kolana ... jednak podniósł się.

Odwrócił głowę w moja stronę. Oczy miał już wypalone i w moim kierunku spoglądały puste oczodoły.

Strzeliłem jeszcze kilka razy. Ręce trzęsły mi się podczas repetowania. Rzuciłem snajperkę i złapałem Beryla, tryb ognia ustawiłem od razu na serię. Stwór powoli szedł w stronę budynku, powłóczył nogami ale szedł, uparcie i nieubłaganie. Wycelowałem w jego nogi i nacisnąłem spust. Seria pocisków kalibru 5,56 przeorała poczwarę od dołu do góry. Zwolniłem spust dopiero kiedy uświadomiłem sobie, że magazynek jest już pusty. Stwór chwiał się jeszcze kilka sekund na nogach i upadł. Dookoła roztaczał się odór palonego mięsa.

Podpiąłem nowy magazynek do Beryla, Barreta zarzuciłem na plecy i zszedłem na dół. Cały się trząsłem. Mors po cichu sunął za mną. Włączyłem czołówkę i wyszedłem na parking. Broń trzymałem odbezpieczoną i ustawioną na AUTO. Po ciele człowieka nie zostało nawet śladu, za to stwór palił się cały czas. Pod strzępami zwęglonej skóry widać było ścięgna i węzły zbitych mięśni.

Podszedłem jeszcze bliżej, wycelowałem w głowę bestii i posłałem serię 4-5 pocisków. Ot tak żeby mieć pewność.

Zostawiłem dogasający zewłok na pastwę zwierząt i wróciłem do mieszkania. Musiałem odpocząć i pomyśleć.

Spałem do południa, jednak nie wypocząłem. Moich myśli nie zaprzątał latający stwór, cała sytuacja była już na tyle niewiarygodna, że nic już nie było w stanie mnie zdziwić. Zastanawiałem się nad wprowadzeniem kolejnych środków bezpieczeństwa. Musiałem opracować plan na najbliższe dni. Jedna kryjówka to za mało, musiałem wyznaczyć kilka miejsc i zaopatrzyć je w żywność broń i całą resztę potrzebnego szpeju. Potrzebowałem też kilku opcji ucieczki. Kierunek był jasny, udam się w stronę rodzinnego domu, na wieś niedaleko stolicy kociewia. Musiałem opracować i przygotować odpowiednie środki. Czekała mnie masa roboty i nauki. Jedną z opcji ucieczki był wojskowy BWP-40. Bojowy Wóz Piechoty powinien zapewnić mi znaczną ochronę pod stosunkowo grubym pancerzem. W miarę duża prędkość (jak na wóz opancerzony) i działko na obrotowej wierzy zapewniały dodatkowe bonusy. Wszystko to i jeszcze kilka innych rzeczy będę musiał w jak najkrótszym czasie załatwić.

Zagwizdałem na Morsa i poszedłem na parking. Po stworze została kupka ciemnych zgliszczy. Rozgarnąłem je czubkiem buta. W promieniach zachodzącego słońca coś błysnęło. Podniosłem z pomiędzy szczątków dwie owalne blaszki, połączone łańcuszkiem. Przetarłem jedną z nich. W nierdzewnej blaszce wyryty był Orzeł Biały z dopiskiem POLSKIE SIŁY ZBROJNE oraz imię, nazwisko, PESEL i grupa krwi. Był to nieśmiertelnik żołnierza polskiego lub stylizowana na oryginał pamiątka. Co robił wśród szczątków, kim był właściciel? Tego mogłem się tylko domyślać. Podejrzewam, że właściciela nie spotkało nic dobrego.

Tknęła mnie pewna myśl, właściwie powinienem był zrobić to już dawno. Wyjąłem telefon, który cały czas bezużytecznie nosiłem ze sobą. Był to jeden z tych odpornych na wstrząsy i wodoodpornych wynalazków. W sumie spisywał się nieźle, był faktycznie odporny i długo trzymała w nim bateria. Wybrałem nr 112. Żadnego odzewu, w sumie nie liczyłem na wiele. Odpaliłem nawigację, po dłuższej chwili aparat połączył się z satelitą i pokazał moje położenie na mapie. Chociaż na coś się to przyda. Satelity GPS zasilane były bateriami słonecznymi wiec nie powinno być problemu z ich niedostępnością.

Korzystając z okazji poszedłem do Ciastoramy. Oczywiście nie rozstawałem się z bronią, którą nauczyłem się nosić cały czas ze sobą. Pod główną bramę sklepu wytargałem interesujący mnie sprzęt - spawarkę, przyczepkę samochodową, hak i kilka grubych, stalowych kątowników. Przydadzą się, kiedy uda mi się nauczyć obsługi BWPa, w którym miałem zamiar wprowadzić kilka modyfikacji.

Wróciłem do kryjówki i zagłębiłem się w lekturze instrukcji mojego przyszłego środka transportu. Lektura wojskowej instrukcji była nudna, a ja byłem okrutnie zmęczony, że zasnąłem po niecałych 15 minutach. Obudził mnie dziwny zapach i uczucie wilgoci na twarzy.

- Mors, przestań.- odsunąłem psa, który lizał mnie po twarzy, zwierzak zaczął skamleć i krążyć w kółko.
- Wybacz piesku, zupełnie zapomniałem. - Wlałem mu świeżej wody do miski i otworzyłem puszkę karmy. Sobie przyrządziłem gorącą kawę i podgrzałem puchę z bliżej nie określoną zwartością, chyba jakieś klopsiki.

- Dobra koniec opierdalania się. Mors! Pilnuj! - Zostawiłem psa i wyszedłem na dach. Słońce świeciło intensywnie, ale upał łagodził delikatny wiaterek. Pierwszym priorytetem było zorganizowanie kilku dodatkowych kryjówek z zapasami broni, amunicji, jedzenia, wody i leków. Dodatkowo każdą kryjówkę chciałem zaopatrzyć w sprawne i zatankowane auto, tak więc postanowiłem skupić się na szukaniu domków jednorodzinnych z garażami. Zdecydowałem utworzyć 3 takie miejsca, w skrajnych częściach miasta. W pierwszej kolejności zamierzałem udać się w stronę stadionu 650-lecia. Zszedłem do mieszkania, zabrałem dodatkowa amunicję i trochę prowiantu.

- Do nogi. - zawołałem psa, zabezpieczyłem drzwi  i wyszliśmy na zewnątrz szukać transportu. Na parkingu nie było sensu szukać, gdyż prawie wszystkie auta pozbawione były kluczyków, musiałem szukać na ulicy. Wolałbym auto terenowe, ale nie będę wybrzydzał, zawsze moge je wymienić na inne.

Przeszliśmy kawałek wzdłuż ulicy, na rondzie stał przyzwoity Golf ósemka. Wpuściłem Morsa na tylne siedzenie, karabin położyłem na miejscu pasażera i ruszyliśmy w drogę. W pierwszej kolejności zabrałem z Ciastorasmy 4 puste kanistry, później pojechaliśmy do apteki. Zabrałem z niej podstawowe przybory i lekarstwa, bacznie sprawdzając warunki przechowywania oraz terminy ważności. Po drodze zajechałem na stację benzynową, żeby zatankować auto i kanistry do pełna. Przez cały ten czas bacznie obserwowałem otocznie i niebo. Byłem jeszcze podenerwowany ostatnimi wydarzeniami, pies chyba wyczuwał mój nastrój, bo cały czas kręcił się  nerwowo.

Ruszyłem dalej, podczas jazdy cichy pomruk silnika wydawał mi się łoskotem skalnej lawiny i cały czas sprawdzałem czy karabin leży w zasięgu ręki. Dojechałem do ulicy Owocowej.

Kryjówka na obrzeżach miasta pozwalała na szybkie opuszczenie jego granic i ucieczkę w mniej cywilizowane rejony. Dojechałem do siedziby Pino Nosi (producenta odzieży ochronnej). Na parkingu stało kilkadziesiąt aut, w tym nowy, zadbany i błyszczący Hummer H7. Zawsze o takim marzyłem; kanciasta sylwetka, ogromny silnik, zawieszenie dzięki któremu był w stanie pokonać niemal każdą trasę. Oczywiście auto było zamknięte. Do kogo mógł należeć najdroższy samochód na parkingu? Zapewne do szefa firmy.

Wziąłem nóż i karabin, zamknąłem auto i wszedłem do biur zakładu. Czujny Mors dreptał u mojego boku. Weszliśmy do budynku mieszczącego biura zakładu. Szeroki korytarz doprowadził mnie do gabinetu szefa. Drzwi były zamknięte od środka. Nie chciałem robić hałasu więc naparłem na nie całą masą ciała, zamek zatrzeszczał, ale nie ustąpił. Spróbowałem raz jeszcze, z podobnym rezultatem. Odłożyłem karabin, wziąłem mały rozpęd i uderzyłem barkiem w płytę drzwi. Metalowe gniazdo zamka wygięło się i rygiel wyskoczył z cichym trzaskiem.

Natychmiast podniosłem karabin, odbezpieczyłem go i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Rolety wielkich okien były zaciągnięte, przez co w środku było dość ciemno. Błysnęła latarka, w środku nie było nikogo. Odsłoniłem rolety i zacząłem przeszukiwać biuro. Było ono  urządzone minimalistycznie. Większość powierzchni zajmowało wielkie biurko, zrobione ze stali nierdzewnej i tafli grubego szkła. Na skórzanym fotelu leżała kupka białego pyłu. Druga gromadka proszku leżała pod biurkiem. Ciekawe.

Otwierałem po kolei wszystkie szuflady biurka i przeszukiwałem je, aż znalazłem to czego szukałem. Kluczyki z doczepioną, srebrną literą H. Mam nadzieję, że to właściwe.

Wśród porozrzucanych dokumentów moją uwagę przykuła ciemno-niebieska teczka, oznaczona napisem "ARKA 2000". Z ciekawości zajrzałem do środka, były to plany maski ochronnej dla armii. Nie rozumiałem większości tego naukowego bełkotu, ale z dokumentów wynikało, że maska jest wykonana z niesamowicie odpornych materiałów, a jej filtry są w stanie zatrzymać każdy rodzaj skażenia ABC. Dobrze byłoby się zaopatrzyć w coś takiego. Po raz ostatni spojrzałem na dwie gromadki pyłu i opuściłem biuro.

Dzięki oznaczeniom na ścianach korytarzy dotarłem do działu badawczego, przeszklone drzwi były szczelnie zamknięte. Wolałem nie ryzykować uszkodzenia barku, więc rozejrzałem się po pobliskich pomieszczeniach. W jednym z przejść, znalazłem wiszący na ścianie topór strażacki. Zabrałem go i wróciłem do drzwi działu naukowego. Topór z brzękiem wbił się w szparę między skrzydłami drzwi. Uderzyłem kilka razy i użyłem trzonka jako dźwigni. W końcu drzwi puściły. Zacząłem przeszukiwać pomieszczenie. W świetle latarki dojrzałem szafkę opatrzoną napisem "PROTOTYPY". Po kilku uderzeniach toporem zamek puścił. W środku znalazłem metalową skrzynkę z opisem "ARKA 2000", zabrałem ją i wyszedłem na parking.

Pogoda uległa gwałtownej zmianie. Pogodne do tej pory niebo przysłoniły ołowiane chmury, które nie pozwalały przebić się promieniom słonecznym. Porywy chłodnego wiatru wzbijały kłęby piasku i kurzu. Drzewa szumiały złowrogo, a całego obrazu dopełniały krążące po niebie ptaki. Nadciągała burza. Można się było tego spodziewać, po tak długim okresie upałów. Jednak to co się zbliżało nie było zwykłym zjawiskiem atmosferycznym. Widziałem coś takiego jeden raz w swoim życiu, ale to było dawno temu, w całkiem innym miejscu. Miejscu w którym takie zjawiska były czymś "normalnym".
Wilczur z podkulonym ogonem skomlał cicho i trząsł się.

23.04.2021 PRYPEĆ
Przekrzywiony znak "Припять" (Pripyat') informował nas o osiągnięciu celu podróży. Była nas czwórka, czterech nieznanych sobie ludzi spełniających swoje młodzieńcze marzenie o wycieczce do Zony. Towarzyszyło nam sześciu "opiekunów", przewodników wycieczki i zarazem ochroniarzy. Ubrani byli w wojskowe ciuchy, kamizelki taktyczne, na głowach nosili kevlarowe hełmy. Każdy miał zmodyfikowaną wersję Kałasznikowa. Nie odzywali się często, tylko wtedy kiedy musieli przekazać nam coś ważnego używali łamanej angielszczyzny. Między sobą porozumiewali się po rosyjsku. 

Po 2014 roku wchłonięcie Ukrainy przez Federację Rosyjską było przesądzane. Plan Srutina opierał się na jednym - na braku porozumienia między państwami UE i USA. Jak to mówi stare ludowe powiedzenie "Każdy sobie rzepkę skrobie". Sytuacja na Ukrainie stała się już tak niestabilna, że głównodowodzący Wszech-Matki Rosiji mógł wkroczyć do kraju z "misja pokojową". Oczywiście podniosły się głosy oburzenia, grożono sankcjami, a nawet wyrażono głębokie zaniepokojenie. Jak się można było spodziewać na gadaniu się skończyło. Misja pokojowa przekształciła się w misję stabilizacyjna, przeprowadzono demokratyczne wybory i tym sposobem Ukraina przyłączyła się do Federacji. Nie minęło dużo czasu kiedy podobny scenariusz powtórzył się na Białorusi, Litwie, Łotwie i Estonii. Pogarszająca się sytuacja gospodarcza w tych krajach połączona ze społecznym niezadowoleniem, nieuchronnie prowadziły do zamieszek i rozruchów, a to z kolei powodowało "osłabienie stabilizacji" na wschodniej granicy Europy, dzięki czemu Srutin mógł przeprowadzać kolejne misje stabilizacyjne. 

Sytuacja stawała się niezwykle groźna. W końcu na podstawie porozumienia w Mławie Polska stała się prawdziwą tarczą zachodu. Pompowane z USA pieniądze oraz szereg przeprowadzonych reform doprowadziły do wzrostu stabilizacji gospodarczej i umocnienia pozycji militarnej naszego Kraju. Na Granicy wschodniej rozmieszczone zostały garnizony z żołnierzami amerykańskimi, oficjalnie były to sanatoria wypoczynkowe dla weteranów wracających z misji zagranicznych. Że niby mikroklimat odpowiedni czy inne bzdury. Sytuacja ustabilizowała się, relacje zagraniczne ociepliły, rządy pozmieniały, ale odrobina nieufności w dalszym ciągu skrywała się w ludzkiej podświadomości.

Najtrudniejszym, w zorganizowaniu wyprawy, okazało się oczywiście zdobycie pozwolenia od władz federacji, ale po roku starań i przygotowań  byłem na miejscu. Wjechaliśmy od północnej strony. Wojskowy Kamaz pewnie przemieszał się wzdłuż opuszczonych, zrujnowanych zabudowań. Zatrzymaliśmy się przed sporym budynkiem, opatrzonym napisem Дом культуры "Энергетика" (Dom kul'tury "Energetika").

- Убирайся, собирая (Ubiraysya , sobiraya) - Zeskoczyliśmy z paki.
- Все внимание (Vse vnimaniye) - Szybko ustawiliśmy się w szeregu.
Cała nasza czwórka podpisała odpowiednie kontrakty. Zobowiązaliśmy się podporządkować opiekującym się nami przewodnikom i wykonywać ich polecenia. Co więcej zrzekliśmy się jakichkolwiek roszczeń w przypadku odniesienia kontuzji, urazów a nawet śmierci. Na kostki założono nam nadajniki GPS, aby nasi "przewodnicy" mogli w każdej chwili nas namierzyć. Dostaliśmy za to, dwa pełne dni nieograniczonej swobody w poruszaniu się po wyznaczonym terenie Prypeci.


Każdy otrzymał również krótkofalówkę, licznik promieniowania i pakiet leków anty-radiacyjnych. Co prawda zagrożenie skażeniem minęło podobno całkowicie, ale ostrożności nigdy za wiele. 

Panowie mundurowi skwapliwie zrzucali z ciężarówki nasze pakunki, które wcześniej zostały oczywiście dokładnie sprawdzone i opieczętowane. Ta sama procedura czekała nas również przed wyjazdem. Zabrałem rzeczy najpotrzebniejsze - śpiwór, ubrania, pożywienie i wodę. Noża nie pozwolono mi zabrać, musiałem zadowolić się Vickiem.

- Это 8:00 утра, у вас есть 48 часов. Мы встречаемся в этом месте. (Eto 8:00 utra, u vas yest' 48 chasov . My vstrechayemsya v etom meste.) - Powiedział jeden z "opiekunów".
- Помните, что у нас есть глаза на вас. Не превышайте установленные лимиты. (Pomnite, chto u nas yest' glaza na vas. Ne prevyshayte ustanovlennyye limity.) - Dodał drugi. Zostawili nas i zaczęli rozbijać swój obóz.
Wziąłem swój plecak i ruszyłem w miasto.


...23.04.2021 PRYPEĆ...
Wyjazd miał się odbyć w wakacje, ale w związku z jakimiś nieporozumieniami na wyższych szczeblach termin musiał zostać przesunięty. Mało istotne, w końcu byłem na miejscu. Dzień był wyjątkowo słoneczny, po niebie płynęło tylko kilka delikatnych obłoczków, temperatura dochodziła do 18 stopni.
Pierwszym, obowiązkowym punktem był park i wesołe miasteczko. Diabelski młyn to chyba najbardziej rozpoznawalna wizytówka Prypeci. Niedaleko wielkiego koła, stali moi współtowarzysze podróży i cykali sobie fotki. Nie wziąłem ze sobą aparatu, nie chciałem robić zdjęć, żeby wrzucać je później na FB. Chciałem zwyczajnie zobaczyć to miejsce i wchłonąć jego klimat.

Snułem się po ruinach miasta i zaglądałem we wszystkie możliwe zakamarki. Obejrzałem stadion, szkołę i przedszkole. Wszystko było szare, porastające nieubłaganą zielenią. Matka natura odbierała to, co kiedyś należało do niej. Na tych wędrówkach zeszło mi do popołudnia. Zgłodniałem, więc zatrzymałem się w murach szkoły nr 3. Wyjąłem prowiant i kuchenkę gazową, która udało mi się wygrać przed samym wyjazdem. Miałem okazję ją przetestować w warunkach polowych. Płomienie szybko podgrzały wodę w garnku, która zaczęła wesoło bulgotać. Zalałem pojemnik z liofilizowanym strogonowem i po chwili cieszyłem się przyzwoitym posiłkiem. Kiedy zacząłem się pakować po obiedzie, coś się zmieniło.

Niebo gwałtownie pociemniało, zaczęły je przysłaniać ciemne, ołowiane chmury. Wrzuciłem cały sprzęt do plecaka i ruszyłem w stronę palcu głównego.
- Мы все сразу вернуться. (My vse srazu vernut'sya .) - Przyspieszyłem kroku. Mimo, iż chmury zasnuwały całe niebo nie było słychać żadnego podmuchu wiatru, rośliny stały nieruchomo, jakby zamrożone. Zacząłem biec.
Czterech wojskowych właśnie skończyło składać, dopiero co rozłożony obóz. Dwaj pozostali siedzieli w szoferce i próbowali nawiązać z kimś łączność przez radio. Po chwili przybiegli trzej pozostali turyści.
- Co się dzieje?!!- Zapytał jeden z nich, łamaną angielszczyzną. Jeden z "opiekunów" bez słowa wskazał na gęstniejące chmury i na samochód. Nikomu nie trzeba było powtarzać. Wrzuciliśmy nasze rzeczy na pakę i wskoczyliśmy do auta. Jeden z szoferów zaklął siarczyście i uderzył pięścią w milcząca radiostację.

Ruszyliśmy gwałtownie i szybko mijaliśmy kolejne budynki. Siedziałem z tyłu, na przeciw jednego z  "opiekunów". W pewnym momencie jego twarz przeciął zwierzęcy grymas, oczy zwęziły się a on sam skoczył na mnie, wyciągając ręce w kierunku gardła. Chciałem wykonać unik, ale ograniczona ilość miejsca i życiowy pech (a może raczej szczęście) spowodowały, że obaj wypadliśmy z ciężarówki. Wylądowałem na napastniku, który niemiłosiernie uderzył plecami w asfalt. Odturlałem się i stałem się świadkiem niezwykłego zjawiska.

Znajdowaliśmy się na granicy miejscowości, w pobliżu laboratorium. Ciężarówka gwałtownie zahamowała i stanęła w miejscu, ale po ułamku sekundy zaczęła znowu się oddalać. Koła nie obracały się, a auto przemieszczało się w stronę budynku laboratorium. W momencie zetknięcia ze słupem latarni, auto zostało zgniecione przez niewidzialną siłę. Wyglądało to tak jakby ogromna niewidzialna ręka z dziecinną łatwością miażdżyła starą zabawkę. W pewnym momencie szczątki implodowały i zniknęły. Przerażający huk rozdarł nieprzeniknioną ciszę, w powietrzu zafalowało i rozniósł się zapach ozonu.

Usłyszałem szmer i gwałtownie się odwróciłem. Żołnierz stał już na nogach, patrzył na mnie wodnistymi oczyma, wydawał dziwny świszczący dźwięk. Rzucił się na mnie, złapał mocno za poły kurtki, otworzył usta... Z pomiędzy jego warg wysunął się język. Nie, nie język, tylko skręcająca się i wijąca ohydna macka, która zaczęła owijać mi się dookoła szyi. Zacząłem tracić powietrze, szarpałem się i próbowałem oswobodzić, ale nadaremnie. Stwór trzymał mocno. Prawą dłonią wymacałem rękojeść noża, przymocowanego do kamizeli napastnika. Szarpnąłem i ciąłem na odlew. Ucisk na szyi zelżał, a z ohydnej macki polała się zielona posoka. Nie czekałem. Uderzyłem barkiem w korpus i przewróciłem napastnika na ziemię. Poprawiłem kopnięciem w głowę i z całej siły uderzyłem tyłem rękojeści w czaszkę. Kość chrupnęła, odwróciłem nóż w dłoni i wbiłem ostrze z całej siły w miejsce poprzedniego uderzenia. Wszedł prawie po jelec.

Padłem na ziemię obok dogorywającego truchła. Cały drżałem. Co się do cholery stało?? Kopnąłem leżące ciało, nie poruszał się. Rozejrzałem się dookoła. Nieopodal leżał mój plecak, musiał wypaść z ciężarówki podczas mojego upadku. Zarzuciłem go na plecy i wróciłem do zwłok. Nie znalazłem przy nich nic przydatnego; dokumenty, zniszczone radio i bezużyteczną amunicję (broń została w ciężarówce). Nic oprócz wystającego z czaszki noża. Oparłem jedną nogę na klatce piersiowej i wyszarpnąłem ponad 7 calowe ostrze. Ruscy może nie mieli dobrych układów z amerykanami, ale ten towarzysz nie pogardził dobrym jankeskim ostrzem. Ka-Bar US Army to klasyk. Solidna konstrukcja umożliwiająca walkę, sprawdzająca się przy ciężkich pracach obozowych jak i przy delikatniejszych zadaniach. Zawsze chciałem mieć takiego. Odpiąłem pochwę od zwłok i przytroczyłem nóż do paska.
Teraz trzeba spróbować się stąd wydostać...

...13.07.2034 -14.072034... (Słupsk)
Wszystkie te obrazy przemknęły przez moją świadomość w ciągu ułamka sekundy. Były jak dawno zapomniane wspomnienia, które umysł odkopał i przywrócił w pełnej wyrazistości. Było to tym dziwniejsze, że nigdy w Prypeci nie byłem, nawet granicy kraju nie przekroczyłem, a rosyjskiego nie znałem ni w ząb, tyle co z "Czterech pancernych i psa". Nie zmieniało to faktu, że obce mi wspomnienie jakby powracało w realnej rzeczywistości.

Chmury gęstniały coraz bardziej, a podmuchy wiatru skręcały się w mini trąby powietrzne. Postanowiłem przeczekać to załamanie pogody w środku, skierowałem swoje kroki z powrotem w stronę budynków biurowych. Kiedy byłem w odległości ok. 10 metrów od drzwi, Mors zaczął ujadać i ciągnąc mnie za nogawkę w przeciwną stronę. Psina skomlała i ustawiała się między mną, a drzwiami budynku. Wiatr wiał coraz mocniej. Zauważyłem, że powietrze wokół drzwi faluje jak podczas upału. Temperatura spadła o dobre 10 stopni, więc nie było to możliwe. Podniosłem kamyk leżący na ziemi i rzuciłem w stronę anomalii. Pocisk przeciął powietrze i zniknął, rozpłynął się w powietrzu w odległości 2 metrów od drzwi. Wyjąłem nabój z magazynka i rzuciłem na ziemię, upadł ale po sekundzie zaczął się przesuwać po ziemi, jakby przyciągany magnesem, 2 metry od drzwi nastąpiła mała eksplozja i po naboju nie został nawet ślad. W powietrzu rozszedł się zapach ozonu.

Zacząłem się wycofywać, otworzyłem drzwi H7, wpuściłem psa i zasiadłem za kierownicą. Kluczyk pasował, ale auto nie chciało zapalić. Kilkukrotne próby przyniosły podobny rezultat. Wysiadłem z samochodu i zobaczyłem formującą się mini trąbę powietrzną, która zaczęła przesuwać się w moją stronę. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, widywałem taki zjawiska kilkukrotnie gdyby nie fakt, że krzaki jałowca, które stały na drodze tego małego tornada, nie uległy całkowitemu spopieleniu. Kolejna anomalia posuwała się w moim kierunku.

- Do nogi - krzyknąłem na psa i rzuciłem się biegiem przez parking. Minąłem sklep firmowy zakładu i wybiegłem na ulicę. Biegłem wzdłuż zarośniętej krzakami łąki, aż znalazłem się na wysokości kolejnych zabudowań. Wbiegłem na podwórko, drzwi domku jednorodzinnego były otwarte. Wskoczyłem do korytarza, pies biegł tuż za mną. Zatrzasnąłem drzwi i pobiegłem do najbliższego pomieszczenia, którego okna wychodziły na ulicę. Zobaczyłem powietrzny wir, który wpływał na podwórko. Jego trasę znaczył ślad wypalonej trawy, jednak... Plastikowy kosz na śmieci, stojący na drodze wiru, nie uległ zniszczeniu. Szybko pobiegłem do drzwi wyjściowych. Dotknąłem chropowatej powierzchni. Drzwi były drewniane. Szum na zewnątrz nasilał się. Wbiegłem na schody, prowadzące na piętro. Na samym ich szczycie były drzwi z tworzywa sztucznego, zatrzasnąłem je za sobą i w tym samym momencie usłyszałem jak szum wiatru wpada do budynku i zbliża się. Słyszałem go wyraźnie tuż za drzwiami, ale nic więcej się nie działo. Drzwi nawet nie drgnęły. Sprawdziłem i zamknąłem okna we wszystkich pomieszczeniach na piętrze. Schowałem się w jednym z nich i czekałem. Wiatr wzmagał się, pioruny waliły bardzo blisko. Czekałem tak do wieczora i całą noc. Czekałem i rozmyślałem. Nad ranem odwiedził mnie morfeusz a wraz z nim przyszły sny i wspomnienia...

...23.04.2021 PRYPEĆ...
Niebo miało kolor rdzawo-czerwony i poprzetykane było skłębionymi pasmami ciemnych chmur. Delikatny wiatr poruszał gałęziami drzew, a po niebie krążyły kruki. Działo się tu coś niezwykłego, coś czego wolałbym nie doświadczać. Powietrze wokół budynku laboratorium i nad ulicą nadal delikatnie falowało, jakby podgrzewane od spodu. Podniosłem mały kamyk i rzuciłem w stronę tego niezwykłego zjawiska. Zniknął, a po sekundzie wystrzelił z nicości, ze świstem przeleciał mi koło głowy i wbił się w drewniany słup linii wysokiego napięcia. Cudem uniknąłem śmierci. 

Tak więc tą drogę powrotu miałem odciętą. Postanowiłem iść wzdłuż anomalii, aż znajdę jakieś przejście. Skierowałem się na zachód. Teren przez który szedłem był porośnięty drzewami i średniej wielkości krzakami, poruszanie się po nim nie sprawiało problemów. Szedłem powoli i w sporej odległości od anomalii, cały czas ją obserwując, żeby nie podzielić losu ciężarówki i zamkniętych w niej ludzi. 

Doszedłem do kompleksu wysokich bloków, jeden z nich miał ok 16 pięter. Postanowiłem z jego szczytu zbadać teren. Wspinaczka dała mi do wiwatu, ale w końcu znalazłem się na szczycie. Wyjąłem lornetkę i zacząłem obserwować teren wzdłuż zabójczego zjawiska. Nie było to trudne, gdyż falujące kłęby powietrza całkiem wyraźnie odcinały się od tła. Zaraz za kompleksem budynków zjawisko skręcało na południe i znajdowało się wzdłuż całej ulicy Заводська, skutecznie uniemożliwiając marsz w tą stronę. Na wschodzie anomalia przecinała tereny starych szklarni i przechodziła przez trzęsawiska wokół rzeki. Tak więc kierować się mogłem tylko na południe, w głąb miasta, w stronę starej elektrowni. Prosto w czeluści Zony. Skierowałem lornetkę w stronę mrocznych zabudowań.

Na horyzoncie widać było kominy i potężną, lśniącą bryłę "nowego sarkofagu", (ukończonego w 2016 roku). Budowla robiła wrażenie i wzbudzała respekt, strasząc ukrytą zawartością. Szum wiatru przerwał przytłumiony łoskot, coś jakby odległy warkot silnika, dobiegający od strony elektrowni. Gorączkowo zacząłem przeszukiwać teren. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy mimo, że dobiegał z oddali. Dopiero po dłuższej chwili, zauważyłem na tle ciemnych chmur pewien kształt, który zaczął się powiększać, aż w końcu mogłem go zidentyfikować. 

Był to MI-30, następca legendarnego MI-26. Jeszcze większy, szybszy i potężniejszy. Na stalowych linach miał podczepiony kontener. Doleciał na teren elektrowni, zawisł w powietrzu, opuścił ładunek i odczepił liny, po czym sam osiadł na ziemi. Nie widziałem co działo się w miejscu lądowania, bo widok zasłaniały drzewa, ale prawdopodobnie wylądował w miejscu budowy nowego sarkofagu. Po chwili na horyzoncie ukazały się kolejne dwie maszyny, również obciążone ładunkiem. Nie wyglądało to na misję ratunkową, ale stanowiło moją szansę na wydostanie się z tej mało komfortowej sytuacji. Postanowiłem dostać się na teren elektrowni.

Plan był prosty: dostać się do elektrowni, opowiedzieć całą historię wojskowym i liczyć na szybki transport do domu. Do przejścia miałem ok 5 km, mimo że drogę była prosta postanowiłem zaczekać do poranka. Był już późny wieczór, a o Zonie krążyły niesamowite opowieści, nie wspominając już o moich dzisiejszych doświadczeniach. Na szczycie wieżowca czułem się bezpiecznie i miałem widok na całą okolicę. Zjadłem szybki posiłek i wsunąłem się do śpiwora. Jeszcze krótką chwilę wpatrywałem się w czerwoną poświatę chmur i zasnąłem.

Noc, o dziwo, minęła bez żadnych rewelacji. Nowy dzień powitał mnie błękitnym kolorem nieba, ciepłymi promieniami słońca i ciszą. Nienaturalną ciszą. Szybko zjadłem śniadanie, spakowałem swoje rzeczy i ruszyłem w drogę. Zadziwiała mnie soczysta zieleń roślinności. Drzewa, krzaki i trawy nie wyglądały już tak upiornie jak wczoraj. 

Po niecałych dwóch godzinach dotarłem do wysokiego płotu, odgradzającego strefę zero. Szedłem wzdłuż ogrodzenia, mając nadzieję, że dotrę do jakiegoś wejścia. Po drugiej stronie widziałem helikoptery, wojskowe UAZy nowej generacji, ustawione kontenery i namioty. Nigdzie jednak nie widziałem ludzi. Nagle krzaki po mojej stronie płotu poruszyły się. Ręka mimowolnie wyszarpnęła nóż z pochwy. 

Z zarośli wyszedł człowiek, tzn. kiedyś chyba był człowiekiem. Jego skóra i twarz były jakby poparzone i nie sposób było w nim dostrzec ludzkich rysów. Odziany był w pozszywane byle jak łachmany.  Stał tak przede mną i patrzył. Zimny pot spływał mi po karku, nie wiedziałem co robić. Po długich sekundach, zdających się być godzinami, wyciągnął rękę i wskazał zniekształconym paluchem drugą stronę ogrodzenia. Chrapliwym głosem i łamaną angielszczyzną powiedział:

- Nie czeka Cię tam nic dobrego. Jeśli chcesz żyć idź ze mną.-
- Dlaczego? Co tam się stało?- Zapytałem.
- ON. ON się zbudził.-
- On czyli kto?-
- Za dużo pytań, za mało czasu. Chodź.-

Zaczął przedzierać się przez zarośla a ja, nie wiedząc dlaczego, ruszyłem za nim. Po 10 minutach dotarliśmy do małego baraku na skraju lasu. Mój przewodnik otworzył mi drzwi a ja, jak zahipnotyzowany, wszedłem do środka. Drzwi zatrzasnęły się. Snopy światła wpadały do pomieszczenia przez dziury w dachu. Nieznajomy podszedł do włazu w podłodze i uniósł go, ruchem głowy dając znak abym zszedł na dół. Moje ciało bezwiednie wykonywało wszystkie polecenia. To co zobaczyłem na dole było nie do opisania...

...14.07.2034... (Słupsk) 


Niespokojny sen przerwało mi głośne mlaskanie i uczucie wilgoci na twarzy. - Mors, przestań.- Odsunąłem psi pysk od twarzy. Szybko przypomniałem sobie niedawne wydarzenia i oddzieliłem rzeczywistość od sennych majaków. Nie słyszałem wiatru. Ostrożnie otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz. Cały żywopłot, rosnący wzdłuż ulicy, był spalony a na trawie został czarny ślad wczorajszego koszmaru. Zszedłem na dół. Drzwi frontowe zniknęły, na resztkach zawiasów zostały śladowe resztki popiołu. Czyżby moje koszmary zaczęły się urzeczywistniać?

- Przetrwać, przetrwać za wszelką cenę. To jest teraz najważniejsze. - Otrząsnąłem się i ruszyłem na firmowy parking. H7 stała nietknięta. - Mam jednak troszkę szczęścia - uśmiechnąłem się pod nosem.

Hummer Mark 7 był pierwszą wersją tego znakomitego auta, która łączyła wojskową wytrzymałość i funkcjonalność konstrukcji z pełnym wygód i luksusów wnętrzem. Cała rama wykonana była ze specjalnego stopu, który był jedną z najściślej strzeżonych tajemnic handlowych. Auto mogło wjechać na minę ppanc. i pojechać dalej, jakby nigdy nic. Szyby i karoseria wytrzymywały trafienia z Javelina. Wpuściłem Morsa na tylne siedzenie a sam zasiadłem za kierownicą, w nadziei, że może coś się zmieniło i auto odpali. Włożyłem kluczyk do stacyjki i przekręciłem. Znowu żadnej reakcji. 

-Nosz, kur.. - zakląłem z wściekłości. - Przyjdzie nam dalej jeździć bez luksusów - rzekłem do psa. Postanowiłem jeszcze zajrzeć pod maskę. Podniosłem pokrywę, ale wszystko wydawało się być ok. Mors polizał mnie w dłoń. - Spadaj dziadu. Ślinisz się jak niemowlę - spojrzałem na mokrą dłoń i doznałem olśnienia.

Większość bogatszych wersji H7 były wyposażone w blokadę DNA. Czujnik ukryty w miejscu znanym tylko właścicielowi, sprawdzał kod genetyczny po dotknięciu. Pobiegłem do gabinetu dyrektora. Do foliowej koszulki, którą znalazłem w pokoju sekretarki, zgarnąłem proszek z fotela i wróciłem do auta. Jeżeli były to resztki właściciela samochodu, będę miał szansę, żeby go odpalić. Teraz wystarczyło znaleźć czujnik. Zacząłem dokładnie oglądać wnętrze auta, w pobliżu miejsca kierowcy. Teoretycznie mógłbym rozsypać pył w całym wnętrzu, ale wtedy udało by się  odpalić auto tylko jeden raz.

Żmudne poszukiwania przyniosły efekt, wewnątrz schowka w podłokietniku znalazłem delikatnie wytarte miejsce. Drewniane wykończenie było tu nieco zmatowione. Nabrałem odrobinę proszku i natarłem nim to miejsce. Przekręciłem kluczyk. Delikatny pomruk silnika był dla mnie niczym przedni występ operowy. 

Wrzuciłem bieg i dałem gazu. Potężna maszyna, majestatycznie zaczęła połykać kolejne metry asfaltowej drogi. Natomiast JA w luksusowym wnętrzu czułem się jak król świata. Nacieszywszy się jazdą odstawiłem auto na miejsce i wróciłem do Golfa, którym przyjechałem. Miałem w końcu zadanie do wykonania.

Dom, w którym schroniłem się przed anomalią, był już spalony. Wypalony ślad na trawniku, zniszczone drzwi wejściowe, to wszystko za bardzo rzucało się w oczy. Na kolejnej, dużej działce stała ogromna willa, ale ten wariant też odpadał. Duże okna, przejrzysty teren wokół posiadłości i widoczny przepych były zbyt kuszące.

Pojechałem na wschód, asfalt przeszedł w szutrową drogę. Kolejną działka była idealna. Średniej wielkości dom otaczały drzewa i krzewy. Garaż stał nieco z boku i można było niepostrzeżenie dostać się do niego, kryjąc się w zaroślach. Zatrzymałem auto, wziąłem karabin i poszedłem przeszukać moją nową kryjówkę. Zacząłem od garażu. Drzwi były zamknięte. Obszedłem budynek, jedno okno było uchylone. Wyłamałem zabezpieczenie, podciągnąłem się i wskoczyłem do środka. Zaraz po lądowaniu przyłożyłem karabin do ramienia i przeładowałem. byłem w małym pomieszczeniu, ok 2x3m. Wzdłuż ścian były przymocowane solidne blaty a nad nimi wisiały półki z narzędziami i małymi pudełkami. Pod blatami stały większe, zamknięte skrzynie. Na starym, obrotowym krześle leżała kupka białego proszku a w pobliżu, przykręcony do stołu, leżał niedokończony blank noża i kawałki papieru ściernego. W rogu stała kotlinka kowalska, kowadło i potężna szlifierka taśmowa. To wszystko dawało mi obraz zainteresowań właściciela posiadłości.

Podszedłem do drzwi, prowadzących do dalszej części garażu. Po cichu je otworzyłem  i wszedłem do drugiego pomieszczenia. Był to właściwy garaż z miejscem na jedno auto. Aktualnie pomieszczenie było puste. Drzwi wyjściowe zamknięte były od wewnątrz, na zasuwę. Widocznie właściciel ni chciał, żeby mu przeszkadzano. Wpuściłem Morsa do środka i ogarnięty ciekawością wróciłem do warsztatu.

Przyjrzałem się klindze, którą wykańczał nasz nożownik, hobbysta...

Tutaj na chwilkę przerwiemy nasza opowieść w celu dokonania pewnego sprostowania. W dzisiejszych czasach zwykło się nazywać nożownikami osobników używających noża w celach rozbójniczych. Oczywiście winę za to ponoszą media, które nadużywają tego określenia nie zagłębiając się w jego prawdziwe znaczenie. NOŻOWNIK TO RZEMIEŚLNIK WYTWARZAJĄCY NOŻE a bandyta z nożem to bandyta, i tyle.

...Sygnatura przedstawiała 2 litery K z czego pierwsza była odwrócona w poziomie. Właściciel nie skończył już kłaść satyny na ostrzu. Zacząłem przeglądać resztę skrzyń i pudeł. Oprócz podstawowych narzędzi (młotków, pilników, ścisków, papieru ściernego, kombinerek, wiertarki, szlifierki, itp) znalazłem mnóstwo materiałów używanych w knifemakingu (nożoróbstwie). Poroże, mikarta i g10 w rożnych kolorach, piny zwykłe i mozaikowe, rożnego rodzaju drewienka na rękojeści i wiele, wiele innych. Nasz nożownik całkiem poważnie podchodził do swojej pasji, ciekawe czy w domu znajdę jakieś gotowe egzemplarze.

... Na blacie znalazłem pęk kluczy, któryś musiał pasować do domu. Wprowadziłem auto do garażu i poszedłem obejrzeć dom. Był to parterowy budynek z mieszkalnym poddaszem. Drzwi wejściowe znajdowały się na wprost bramy wjazdowej na posesję, natomiast drugie drzwi wychodziły na altankę w ogrodzie. Oba wejścia były zamknięte na klucz, więc nie powinienem spodziewać się żadnych niespodzianek.

Odbezpieczyłem karabin i wszedłem tylnymi drzwiami. W środku było jasno, promienie słońca wpadały przez duże okna. Przeszedłem przez duży, minimalistycznie urządzony salon, oddzielony od kuchni wyspą. Zbliżyłem się do korytarza, z którego można było przejść na schody, prowadzące na poddasze. Dalsza część korytarza prowadziła do drzwi wejściowych, łazienki, toalety i schodów do piwnicy.

Zszedłem na dół. Pomieszczenie piwniczne było mniejsze niż salon i ładnie wykończone, ściany i podłoga wyłożone były kafelkami. Dookoła, na drewnianych półkach, stały słoiki z przetworami. Zrobiłem 2 kroki i poczułem, że jedna z płytek jest luźna, w świetle latarki zauważyłem, że jest do niej przymocowany stalowy pierścień, wpuszczony w powierzchnię tak, aby nie wystawał. Zarzuciłem karabin na plecy, latarkę złapałem w zęby i pociągnąłem za uchwyt w podłodze. Wbrew pozorom nie musiałem się zbytnio wysilać. Całkiem spora pokrywa zakrywała okrągły pionowy otwór o średnicy jednego metra, wzdłuż którego umocowano spiralne metalowe stopnie. Zacząłem schodzić, cały czas trzymając odbezpieczony karabin.

- A to gratka. - uśmiechnąłem się do siebie, ponieważ w ścianach tej studni znajdowały się rzędy otworów a w nich leżały butelki z najróżniejszymi rodzajami win. - Dziś będziemy świętować piesku. - Mors zaszczekał wesoło.

- Dobra trzeba zbadać resztę domu. - Wyszedłem z piwniczki i zamknąłem pokrywę. Udałem się na piętro. Znajdowały się tam cztery pokoje: sypialnia i sądząc po wystroju, pokój nastolatka i dziecięcy. Czwarte pomieszczenie, w odróżnieniu od pozostałych, było zamknięte. Poszperałem w pęku, znalezionym w warsztacie i dopasowałem odpowiedni klucz. Pchnąłem drzwi, otworzyły się cicho, na dobrze naoliwionych zawiasach. W środku panował mrok, a światło wpadające z korytarza nie pozwalało ocenić co znajduje się wewnątrz. Włączyłem latarkę i ostrożnie wszedłem do środka. Znalazłem okna i odsłoniłem rolety. To co zobaczyłem zaparło mi dech w piersi. Poczułem się jak małe dziecko, które dostało kartę płatniczą bez limitu i znalazło się w sklepie z zabawkami.

Całe pomieszczenie pomalowane było na biało. Na ścianach wisiały szklane gabloty a w nich na podstawkach z polerowanego hebanu, leżały noże. Nie, nie noże, to były dzieła sztuki. Znajdowały się tu prace wszystkich znanych nożorobów. Ktoś nieźle się wysilił, żeby zebrać najlepsze prace polskiego światka nożotwórczego. Leżał tam Alien KezselBestia Kosiarzaceltycki Bowie Konika707karambit LotaraAssassin od Bony, był też wczesny Trollsky i cała masa noży innych makerów (eng. twórców). Pośrodku wisiały hawki Grafknivesa i Papsa. W centrum pokoju stało biurko, a na nim leżał Apostata, który opuścił kosiarzowy warsztat. Stałem, gapiłem się i starałem się nie dopuścić do ślinotoku, na widok tych wszystkich cacek. Gabloty nie były pozamykane, mogłem sięgnąć po każdy nóż i podziwiać kunszt wykonania, wywinąłem kilka młynków mieczem, zważyłem w dłoniach hawki ale koniec końców zostawiłem wszystko na miejscu. Szkoda byłoby zabierać stąd cokolwiek i psuć tę piękną harmonię.

W rogu pokoju stała metalowa szafa. Ciekawość nie pozwoliła mi do niej nie zajrzeć. Jeden z kluczy pasował do zamka. Właściciel domu okazał się nie tylko miłośnikiem noży, ale również pasjonatem strzelectwa. Szafa wypełniona była kilkunastoma sztukami broni palnej, od czarnoprochowych rewolwerów do potężnych karabinów myśliwskich, zdolnych powalić słonia jednym strzałem. Jednak moją uwagę przykuł jeden egzemplarz. Dwulufowa strzelba DP-12, którą bez chwili namysłu załadowałem i przewiesiłem przez ramię.

Stałbym tak dalej, zapomniawszy o bożym świecie, gdyby nie Mors. Psina trącała mnie w nogę i cicho skamlała. - Wybacz piesku, całkiem o tobie zapomniałem. Wrócimy tu później.- Zszedłem do auta, wyjąłem prowiant i nakarmiłem psa. Sam zjadłem suchą rację i zapiłem kompotem, znalezionym w piwnicy. 

Słońce pięknie świeciło, więc pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku. Położyłem się na trawie i cieszyłem widokiem pięknego nieba. Prawie zasnąłem, kiedy do mych uszu dotarło radosne poszczekiwanie psa. Mors stał w bramie, merdał ogonem i widać było, że cieszy się niesamowicie. Podszedłem do niego, ostrożnie wyjrzałem na drogę i zobaczyłem... Ludzi... Znajdowali się w odległości ok 150 m. Sześciu mężczyzn poruszało się wzdłuż drogi, w dwóch kolumnach. Mieli broń i byli ubrani w wojskowe mundury. W pierwszym momencie ucieszyłem się niezmiernie, lecz mój entuzjazm szubko minął, kiedy usłyszałem w jakim języku się porozumiewają.

-Быстрее . Мы должны поймать его до наступления темноты . - rzucił prowadzący ich brodacz. Nim zdążyłem zareagować Mors puścił się biegiem w ich stronę, wesoło szczekając. Nie zdążył dobiec na odległość 50 m, gdy padł strzał. Psina fiknęła kozła, padła na ziemię a wokół zaczęła rosnąć czerwona plama krwi. Brodacz schował pistolet do kabury, dał znak i cały oddział zniknął na na podwórku domu, obok którego się znajdowali.

Opadłem za bramę, ciężko dysząc. Poznałem go, ciężko zapomnieć taką brodatą mordę, szczególnie po tym czego byłem świadkiem. Wszystko sobie przypomniałem.

Oczy zaszły mi czerwoną mgłą, dłonie zacisnęły się na strzelbie. Dźwięk odbezpieczanej broni zdawał się być najpiękniejszą pieśnią jaką kiedykolwiek słyszałem. 

Furia narastała. Nadszedł czas wyrównania krzywd. Nadszedł czas pomsty niewinnych.



16 komentarzy:

Anonimowy pisze...

O jak milo ze sa jeszcze tacy ludzie jak pan.

Anonimowy pisze...

Fajnie się czyta taką sf :)

Anonimowy pisze...

Bardzo dobra, inteligentna forma przemycenia instrukcji postępowania w razie zagrożenia w mieście, do głów opornych na wiedzę, mimo że chwilami nieco "przekombinowana" i nie dotyczy to latającego stwora.
Pozdrawiam autora
zero

Unknown pisze...

Kiedy ciąg dalszy ? , codziennie zaglądam i nie mogę się doczekać dalszej części.
Świetna robota.

Unknown pisze...

Wiem że nikt nie lubi być poganiany,ale daleko jeszcze ? ;)

ghandi20 pisze...

Nawał pracy i dużo dodatkowych zajęć uniemożliwiają mi na chwilę obecną pisanie :/ Jak znajdę wolną chwilę przysiądę i napiszę ciąg dalszy.

Anonimowy pisze...

Już koniec listopada i nic :(

Anonimowy pisze...

Pięknie prosimy o jeszcze...

Anonimowy pisze...

Michał bierz się do roboty bo wątek tracę jak czytam w takich odstępach czasu!!!

Anonimowy pisze...

Michał bierz się do roboty bo wątek tracę jak czytam w takich odstępach czasu!!!

Anonimowy pisze...

Tak, już dużo czasu minęło.
Bardzo proszę o dalszy ciąg.

ghandi20 pisze...

Niedawno wróciłem z wycieczki. Cierpliwości :)

saatyr pisze...

Szlag... nie ma chyba na co liczyć...
Smutne bo opowiadanie genialne!

Anonimowy pisze...

A może jednak dalszy ciąg powstanie?
Są tacy, którzy cierpliwie czekają :)

Unknown pisze...

Daleko jeszcze ?

Anonimowy pisze...

No, żesz... ależ się nad nami znęcasz.
Takie chińskie tortury: kap, kap, kap :D