Translate

środa, 11 czerwca 2014

...23.04.2021 PRYPEĆ...




Wyjazd miał się odbyć w wakacje, ale w związku z jakimiś nieporozumieniami na wyższych szczeblach termin musiał zostać przesunięty. Mało istotne, w końcu byłem na miejscu. Dzień był wyjątkowo słoneczny, po niebie płynęło tylko kilka delikatnych obłoczków, temperatura dochodziła do 18 stopni.




Pierwszym, obowiązkowym punktem był park i wesołe miasteczko. Diabelski młyn to chyba najbardziej rozpoznawalna wizytówka Prypeci. Niedaleko wielkiego koła, stali moi współtowarzysze podróży i cykali sobie fotki. Nie wziąłem ze sobą aparatu, nie chciałem robić zdjęć, żeby wrzucać je później na FB. Chciałem zwyczajnie zobaczyć to miejsce i wchłonąć jego klimat.




Snułem się po ruinach miasta i zaglądałem we wszystkie możliwe zakamarki. Obejrzałem stadion, szkołę i przedszkole. Wszystko było szare, porastające nieubłaganą zielenią. Matka natura odbierała to, co kiedyś należało do niej. Na tych wędrówkach zeszło mi do popołudnia. Zgłodniałem, więc zatrzymałem się w murach szkoły nr 3. Wyjąłem prowiant i kuchenkę gazową, która udało mi się wygrać przed samym wyjazdem. Miałem okazję ją przetestować w warunkach polowych. Płomienie szybko podgrzały wodę w garnku, która zaczęła wesoło bulgotać. Zalałem pojemnik z liofilizowanym strogonowem i po chwili cieszyłem się przyzwoitym posiłkiem. Kiedy zacząłem się pakować po obiedzie, coś się zmieniło.




Niebo gwałtownie pociemniało, zaczęły je przysłaniać ciemne, ołowiane chmury. Wrzuciłem cały sprzęt do plecaka i ruszyłem w stronę palcu głównego.




- Мы все сразу вернуться. (My vse srazu vernut'sya .) - Przyspieszyłem kroku. Mimo, iż chmury zasnuwały całe niebo nie było słychać żadnego podmuchu wiatru, rośliny stały nieruchomo, jakby zamrożone. Zacząłem biec.




Czterech wojskowych właśnie skończyło składać, dopiero co rozłożony obóz. Dwaj pozostali siedzieli w szoferce i próbowali nawiązać z kimś łączność przez radio. Po chwili przybiegli trzej pozostali turyści.




- Co się dzieje?!!- Zapytał jeden z nich, łamaną angielszczyzną. Jeden z "opiekunów" bez słowa wskazał na gęstniejące chmury i na samochód. Nikomu nie trzeba było powtarzać. Wrzuciliśmy nasze rzeczy na pakę i wskoczyliśmy do auta. Jeden z szoferów zaklął siarczyście i uderzył pięścią w milcząca radiostację.




Ruszyliśmy gwałtownie i szybko mijaliśmy kolejne budynki. Siedziałem z tyłu, na przeciw jednego z  "opiekunów". W pewnym momencie jego twarz przeciął zwierzęcy grymas, oczy zwęziły się a on sam skoczył na mnie, wyciągając ręce w kierunku gardła. Chciałem wykonać unik, ale ograniczona ilość miejsca i życiowy pech (a może raczej szczęście) spowodowały, że obaj wypadliśmy z ciężarówki. Wylądowałem na napastniku, który niemiłosiernie uderzył plecami w asfalt. Odturlałem się i stałem się świadkiem niezwykłego zjawiska.




Znajdowaliśmy się na granicy miejscowości, w pobliżu laboratorium. Ciężarówka gwałtownie zahamowała i stanęła w miejscu, ale po ułamku sekundy zaczęła znowu się oddalać. Koła nie obracały się, a auto przemieszczało się w stronę budynku laboratorium. W momencie zetknięcia ze słupem latarni, auto zostało zgniecione przez niewidzialną siłę. Wyglądało to tak jakby ogromna niewidzialna ręka z dziecinną łatwością miażdżyła starą zabawkę. W pewnym momencie szczątki implodowały i zniknęły. Przerażający huk rozdarł nieprzeniknioną ciszę, w powietrzu zafalowało i rozniósł się zapach ozonu.




Usłyszałem szmer i gwałtownie się odwróciłem. Żołnierz stał już na nogach, patrzył na mnie wodnistymi oczyma, wydawał dziwny świszczący dźwięk. Rzucił się na mnie, złapał mocno za poły kurtki, otworzył usta... Z pomiędzy jego warg wysunął się język. Nie, nie język, tylko skręcająca się i wijąca ohydna macka, która zaczęła owijać mi się dookoła szyi. Zacząłem tracić powietrze, szarpałem się i próbowałem oswobodzić, ale nadaremnie. Stwór trzymał mocno. Prawą dłonią wymacałem rękojeść noża, przymocowanego do kamizeli napastnika. Szarpnąłem i ciąłem na odlew. Ucisk na szyi zelżał, a z ohydnej macki polała się zielona posoka. Nie czekałem. Uderzyłem barkiem w korpus i przewróciłem napastnika na ziemię. Poprawiłem kopnięciem w głowę i z całej siły uderzyłem tyłem rękojeści w czaszkę. Kość chrupnęła, odwróciłem nóż w dłoni i wbiłem ostrze z całej siły w miejsce poprzedniego uderzenia. Wszedł prawie po jelec.




Padłem na ziemię obok dogorywającego truchła. Cały drżałem. Co się do cholery stało?? Kopnąłem leżące ciało, nie poruszał się. Rozejrzałem się dookoła. Nieopodal leżał mój plecak, musiał wypaść z ciężarówki podczas mojego upadku. Zarzuciłem go na plecy i wróciłem do zwłok. Nie znalazłem przy nich nic przydatnego; dokumenty, zniszczone radio i bezużyteczną amunicję (broń została w ciężarówce). Nic oprócz wystającego z czaszki noża. Oparłem jedną nogę na klatce piersiowej i wyszarpnąłem ponad 7 calowe ostrze. Ruscy może nie mieli dobrych układów z amerykanami, ale ten towarzysz nie pogardził dobrym jankeskim ostrzem. Ka-Bar US Army to klasyk. Solidna konstrukcja umożliwiająca walkę, sprawdzająca się przy ciężkich pracach obozowych jak i przy delikatniejszych zadaniach. Zawsze chciałem mieć takiego. Odpiąłem pochwę od zwłok i przytroczyłem nóż do paska.




Teraz trzeba spróbować się stąd wydostać...




Brak komentarzy: